Thursday, July 30, 2015

"Święte Serce"

 W dniach takich jak ten łatwo czcić Pana Życia. Wielbić go za to, że stworzył rzeczy tak proste i piękne, jak choćby słońce. Podziwiać srebrnoskrzydłe ptaki, w które tchnął życie. Wsłuchiwać się w delikatny szum wiatru. Dziękować za każdy oddech.

Gorzej, gdy chwile kontemplacji są przerywane.

Tymis z trudem powstrzymała się od gwałtownej reakcji, gdy na jej udzie wylądowała kula mokrej gleby. Pragnienie wyrzucenia z siebie niezadowolenia zatrzęsło nią, lecz nie chciała znowu zawieść Feovala. Ze spokojem otrzepała szare, robocze spodnie i spojrzała na Lizgrema, który cisnął w nią ziemią.

– Czemu to zrobiłeś? – zapytała z wymuszoną łagodnością.

– Żebyś przestała błądzić myślami w chmurach i zabrała się do pracy – wyjaśnił chłopak. – Nie zdążymy dzisiaj posadzić wszystkich krzaków, jeśli będziemy się ociągać.

– Nie mogłeś mi po prostu tego powiedzieć? Poza tym nie rozmarzyłam się, tylko myślałam o Panu.

– Ta metoda była zabawniejsza, a na modlitwę znajdziesz czas wieczorem. Wykopałem już dwa kolejne dołki, bierz rośliny i rób swoje.

Dziewczyna schyliła się po sadzonkę, umieściła ją w zagłębieniu i zasypała ziemią. Nie była to ciężka praca, lecz dosyć istotna. Jagody rebyby stanowiły najważniejszy składnik leków na gorączkę. Tymis cieszyła się, że czyni coś dla dobra ogółu. Księga Świętych Serc głosiła, że służąc innym, służysz Feovalowi. A ona bardzo chciała odwdzięczyć się Panu za wspaniałe życie, którym ją obdarował. Nie wszystko było idealne. Ludzie czasami błądzili i zwracali się ku złemu. Lecz nie sprawiało to, iż Tymis wątpiła w dobroć Najwyższego.

– Przepraszam, że cię ubrudziłem – odezwał się Lizgrem. – Mogłem się powstrzymać. Wypiorę ci te spodnie.

Młodzieniec odłożył szpadel i przytulił dziewczynę. Pozawijane pasy czarnej skóry pokrywające ich ręce i twarze zaczęły delikatnie świecić na zielono. Duszowzory zmieniały kolor za każdym razem, gdy synowie i córki Feovala odczuwali pozytywne emocje. Wybaczanie nawet w tak błahych sprawach niosło ze sobą pewną ulgę, wyzwolenie od złości i żalu zatruwającego duszę. I dlatego właśnie Tymis kochała Pana Życia. Jeśli ktoś chciał się poprawić, zawsze mógł liczyć na drugą szansę.

– To nic takiego. Nie musisz ich czyścić, tak czy inaczej pod koniec dnia nadawałyby się wyłącznie do prania.

Lizgrem wypuścił współpracowniczkę z objęć i oboje wrócili do swoich zajęć. Jednak nim zdążyli posadzić kolejną roślinę, ziemia zaczęła się trząść.

– Czujesz to? – Tymis wyglądała na zaniepokojoną.

– To pewnie Ciemnoszkańcy. Zbierajmy się stąd, mogą napaść na wioskę.

Pomioty Pileosta budziły strach wśród prawych mieszkańców krainy Heerevar. Zepsuci do cna, nie wyznawali żadnych zasad, a dążyli jedynie do zaspokajania dzikich popędów. Nienawidzili Feovala i jego dzieci. Prowadzili z nimi nieustanną wojnę, lecz Najwyższy przez ręce Straży Świętych Serc prawie za każdym razem sprowadzał na nich klęskę. Według przepowiedni Pan Życia w wyznaczonym przez siebie czasie miał zesłać Czempiona, który ostatecznie pokona Ciemnoszkańców. Teraz jednak zagrożenie było wciąż realne, więc dwójka młodych ludzi prędko dołączyła do pobratymców z osady. Lizgrem został przydzielony do obrony wioski, zaś Tymis miała się udać razem z kobietami i dziećmi do kryjówki w pobliskiej grocie.

Wibracje nasilały się z każdą chwilą. Oddziały Straży stały w zwartym szyku i obserwowały otoczenie. Po Ciemnoszkańcach można było spodziewać się wszystkiego. Atakowali z powietrza, ujeżdżając sześcioskrzydłe stwory. Maszerowali razem z gigantycznymi wilkami o zębach ostrzejszych od stali. Raz szturmowali nadmorskie miasto przy pomocy wieloryba.

Tymis przeczuwała, że nie uda im się uciec przed atakiem. Jej grupa, spowolniona przez panikę i dezorganizację, dopiero docierała na kraniec wioski. Trudno było utrzymać równowagę, a domy sprawiały wrażenie, jakby zaraz miały się rozlecieć. Dziewczyna nie oparła się pokusie i spojrzała za siebie. Jeszcze nigdy wcześniej nie widziała ataku Ciemnoszkańców.

Nagle przed grupą strażników rozstąpiła się ziemia, a wstrząsy ustały. Z rozpadliny wyleźli napastnicy i rozpoczęła się walka. Pozostali mieszkańcy biegli dalej w amoku, zostawiając Tymis samą. Ta powoli kroczyła w stronę pola bitwy. Wojowie dzielnie cięli najeźdźców mieczami i halabardami, a Kapłani przepędzali pomioty falami błękitnego światła, tchnieniem samego Feovala. Ciemnoszkańcy wyglądali nieco inaczej, niż to sobie wyobrażała. Nie byli zgarbieni i nie pełzali na czterech kończynach, lecz posturą przypominali ludzi. Niektórzy z nich walczyli bez hełmów, więc Tymis mogła zauważyć, że mają czarne włosy, bladą skórę i… Duszowzory świecące na czerwono. Młoda kobieta nagle zorientowała się, że znajduje się bardzo blisko miejsca starcia. Wiedziała, że Pan Życia ma ją w opiece, a strażnicy mieli znaczną przewagę, lecz wolała się gdzieś ukryć. Wpełzła pod werandę jednej z chat i dalej obserwowała zdarzenie. Utkwiła wzrok w jednym z Ciemnoszkańców. Wyglądał na wystraszonego i za wszelką cenę starał się unikać konfrontacji z przeciwnikiem. W pewnym momencie zaczął oddalać się od pola bitwy. Minął kryjówkę Tymis, lecz nie zauważył młodej kobiety. Nagle padł na ziemię rażony strzałą w udo. Po chwili dobiegli do niego strażnicy.

– Łaski! – krzyknął powalony Ciemnoszkaniec. – Nie chciałem walczyć, już nigdy więcej nie zrobię nic złego! Obiecuję!

Tymis nie wierzyła własnym uszom. Ktoś stworzony przez uosobienie zła błaga o litość? Czy może to tylko sztuczka mająca na celu przechytrzenie strażników?

– Czeka cię jedynie śmierć i wieczne potępienie, bękarcie Pileosta. – Łucznik, który unieruchomił wroga, nie pozostawił mu żadnych złudzeń.

– Przepraszam za… Za wszystko! Oszczędźcie mnie! Będę podążał drogą Feovala, przyrzekam!

Naprawdę prosił o wybaczenie. Widziała to w jego oczach, wyrazie twarzy. Tymis nie mogła dłużej bezczynnie się przyglądać. Natychmiast wyczołgała spod werandy i zwróciła się do pobratymców.

– Zostawcie go! Nie powinniście zabijać błagającego o odpuszczenie.

– A ty skąd się tu wzięłaś? – zapytał wojownik dzierżący dwuręczny miecz. – Mogłaś zginąć! Poza tym, o czym ty w ogóle bredzisz? To Ciemnoszkaniec, chcesz zobaczyć, czy jest godzien wybaczenia? To patrz!

Strażnik wziął zamach i jednym cięciem pozbawił syna Pileosta głowy.


***


Orzechowe włosy Tymis zasłaniały jej twarz. Siedziała skulona na ławce w świątyni, rugana przez wściekłego Nadkapłana.

– Co to ma znaczyć? Zrozumiałbym, gdybyś była dzieckiem i nie znała dobrze Księgi Świętych Serc. Ale ty jesteś już dorosła, uczestniczysz w Służbie Pana. Dlaczego w ogóle to zrobiłaś? Nie jest ci miłe życie, największy dar Feovala?

– Nie, Czcigodny. Chciałam tylko przyjrzeć się walce z ciekawości. A ten Ciemnoszkaniec szczerze prosił o litość…

– Uwierzyłaś w jego skruchę? To twory Pileosta, one nie znają takiego pojęcia! Są niczym innym jak tylko wcielonym zepsuciem.

Tymis miała poważne wątpliwości. Z jednej strony żałowała głupiego wystąpienia przeciwko boskim prawom, z drugiej dalej była przekonana, że ten czyn był słuszny. Ostatecznie zwyciężyła potrzeba usprawiedliwienia się.

– Skoro musimy walczyć ze złem, to dlaczego robimy to poprzez zabijanie, a nie nawracanie?

– Widziałaś ich Duszowzory? Rozświetlają się, kiedy właściciel uczyni coś nikczemnego. Ciemnoszkańcy są naszym zupełnym przeciwieństwem. Dla nich nie ma zbawienia. Muszą zostać usunięci z tego świata, tak jak postanowił Pan Życia. A ciebie czeka rytuał oczyszczenia. Zaczynasz podążać w niebezpieczną stronę.

Nadkapłan opuścił świątynię, zostawiając dziewczynę samą. Proces uwolnienia od złych sił stosowano często u osób narażonych na dłuższy kontakt z dziećmi Pileosta oraz tych, którzy kwestionowali zasady wyznaczone przez Feovala. Nie był niczym strasznym, lecz Tymis dalej twierdziła, że ma rację. Ciemnoszkańcy nie różnili się bardzo od zwykłych ludzi. Tak samo odczuwali ból. Widziała, jak ten nieszczęśnik cierpiał, zanim został ścięty. Może oni wcale nie chcą być źli, tylko są zniewoleni przez Pileosta? Czym tak w ogóle jest zło? Abstrakcyjną siłą czy wyborem, jakimiś konkretnymi czynami? Przecież zawsze można zmienić swoje postępowanie. Dlaczego Feoval nie przekona Pileosta, żeby przestał krzywdzić? Spojrzała na piękne oblicze Pana Życia przedstawione na statui stojącej w centralnym punkcie świątyni. Czego od niej wymagał? To prawda, w Księdze Świętych Serc jest jawnie napisane, że zło należy zniszczyć. Księgę sporządzili ludzie, którzy byli wielkimi mędrcami, ale i oni mogli się mylić. Musi spróbować innej drogi. Dać przykład innym i sprawić, że skończy się nieustanna wojna, albo przeciągnąć chociaż kilku na stronę Feovala. Jeśli działa w dobrej woli, czy Pan Życia może ją za to ukarać?

Nie będzie żadnego rytuału. Ciemnoszkańcy potrzebują oczyszczenia bardziej niż ona.


***


Skrytość i kłamstwa powoli topiły sumienia w nieprawości. Lecz nikt nie zrozumiałby prawdziwych zamiarów Tymis, podobnie jak Nadkapłan. Zmierzała na zachód, w stronę gór. Niosła ważną wiadomość dla krewnej żyjącej w Lahabus. Tak przynajmniej myśleli mieszkańcy miast i wsi, które odwiedzała po drodze, aby uzupełnić zapasy i odpocząć. Ci znający prawdę byli kilkanaście godzin marszu za nią, o ile zdecydowali się wyruszyć w pościg zorientowawszy się, że opuściła osadę. Nie musiała się bać niczego, przynajmniej teoretycznie. Dzieci Feovala nie ośmieliłyby się tknąć siostry w Panu, zaś Ciemnoszkańców właśnie szukała. Mimo wszystko spotkanie z nimi mogłoby nie pójść po jej myśli. Co jeśli ten mężczyzna był jednorazowym przypadkiem, a pozostali są naprawdę zepsuci do szpiku kości? Naiwna skaże swoją i tak już splamioną przez grzechy duszę na wieczne potępienie. Nie, nie wolno jej tak myśleć. Musi wierzyć w drogę, którą obrała. Drogę pokoju.

Po sześciu dniach wędrówki minęła Lahabus, ostatnie miasto wyznawców Feovala. Za nim rozciągały się tereny wrogów, z których Tymis miała nadzieję uczynić przyjaciół. W pewnym momencie chciała zawrócić, porzucić to szaleńcze posłannictwo i błagać o wybaczenie, ale nie była w stanie tego zrobić. Nie mogła wyrzec się tego, co dyktowało jej serce.

Została złapana przez Ciemnoszkańców, jak tylko wkroczyła na ich ziemie. Oszczędzili jej życie, co już było zaskakujące, i zaciągnęli do jakiejś wioski. Nikt nie pojmował, dlaczego zdecydowała się tu przybyć, a wielu rozmawiało z nią, gdy siedziała zamknięta w klatce powieszonej przy chacie wodza osady.

– Po co dałaś się schwytać? – zapytał jeden z pomiotów Pileosta. – Żeby twoi parszywi pobratymcy mogli cię uratować i tym samym usprawiedliwić napaść na nasz dom?

– Nie. Wręcz przeciwnie zależy mi na tym, żeby wojna się skończyła – wyznała Tymis. – Jesteśmy gotowi wam wybaczyć.

– Co chcecie nam wybaczać? To, że bronimy się przed prawem, w imię którego próbujecie nas unicestwić? Nie potrzebujemy zasad, wystarczy nam wolność. Każdy wie, co ma robić ze swoim życiem.

– Potrzebujecie reguł, żeby wiedzieć, jak nie krzywdzić innych. Moi bracia i siostry obrali złą drogę, chcąc was zniszczyć zamiast wytłumaczyć czym jest dobro i przebaczenie.

– My już wiemy, czym są. Zbędnymi sprawami. Kiedy ktoś krzywdzi mnie, ja krzywdzę jego. Dlatego niedługo spotka cię okrutny los, w imię poległych krewnych.

– Nie tym razem, Nylvie. – Przy klatce pojawił się wysoki Ciemnoszkaniec ubrany w niebieskie szaty przystrojone piórami, prawdopodobnie jeden z kapłanów. – Pileost żąda, aby dziewczynę przyprowadzono do niego.


***


Tymis wieziono przez starodawne puszcze, zielone równiny, mgliste bagna. Kompletnie straciła rachubę czasu. Każdy z dziesiątek, a może setek dni zdawał się być taki sam. Widziała wiele osad Ciemnoszkańców. Obserwowała, jak żyją. Nie kłaniali się żadnym zasadom i czcili Złego. Dopuszczali się kradzieży, pobić, cudzołóstwa. Ale też mieli rodziny, pomocnych przyjaciół. Kochali podobnie jak dzieci Feovala. Na własne oczy widziała, jak jeden z synów Pileosta zginął w obronie żony podczas burdy. Mimo karcenia przez pilnujących Tymis niestrudzenie starała się głosić prawdę o wybaczeniu, niemniej jednak z mizernym skutkiem. Większość Ciemnoszkańców nadal wolała odpłacać pięknym za nadobne.

Pewnego dnia karawana z więzioną dotarła na ogromne, skaliste pustkowie, które zdawało się nie mieć kresu. Wjechali na płaskowyż, gdzie wyrzucono ją z klatki i pozostawiono związaną na ziemi. Młoda kobieta modliła się żarliwie, próbując opanować przerażenie. Po pewnym czasie na horyzoncie pojawił się obiekt przypominający wielkiego ptaka. Zbliżał się w jej stronę, aż w końcu wylądował i mogła go obejrzeć w całej okazałości. Miał dwie pary skrzydeł i pięć nóg, cały pokryty czarną jak węgiel sierścią. Z karykaturalnie krótkiego pyska wystawały rzędy krzywych, ale ostrych zębów. Jego czerwone gałki oczne były różnej wielkości, podobnie jak fałdy skóry na długiej szyi. Pileost zaprawdę odzwierciedlał wszelką szpetność.

– Czemu krzywdzisz ludzi? – Tymis przemówiła do bestii, z trudem przełamując strach. – Dlaczego jesteś zły?

– Nie ma sensu. – Potwór przywarł do ziemi i spojrzał Tymis prosto w twarz. – Nic nie ma sensu. A bez powodów i przyczyn istnieje tylko chaos, swawola.

– Nie rozumiem – przyznała się dziewczyna. – Uważasz, że życie jest pozbawione celu?

– Dokładnie, mój słodki kwiatuszku. Feoval myślał inaczej. Chciał, żebyście żyli w całkowitym szczęściu. Lecz szczęście bez smutku jest tylko nieznaczącym stanem bez punktu odniesienia. I sprawił, że staliście się trochę gorsi. Zaczęliście chorować, głodować, kłócić się między sobą, pozbawiać życia. Zobaczyliście czym jest zło, abyście mogli poznać dobro.

– To było konieczne. Bez wysiłku nie ma nagrody.

– Wysiłek. Nie wszystkich na niego stać, moje serce. Ja jestem zbyt leniwy, żeby dokonać czegokolwiek. Pozwalam, by Ciemnoszkańcy, jak ich nazywacie, toczyli się bezwładnie razem z nurtem czasu. Feoval uwielbia porządek i dlatego chce mnie zniszczyć. Ale harmonia to tylko maska, złudzenie. W głębi duszy każdy chce, żeby było łatwiej, nie bacząc na konsekwencje. Jesteś młoda, idealizujesz świat. Przyjrzyj się kapłanom, strażnikom, rodzinie, a zobaczysz, że prawość to tylko fasada.

– Każdy człowiek jest grzeszny, jednak zawsze może się poprawić. Nigdy nie będzie perfekcyjny, ale chodzi o to, by starać się z całych sił.

– Niczego nie pojmujesz, kochane dziecko. Kiedyś już było idealnie. I wszyscy czuli tylko pustkę. Może ktoś inny lepiej ci to wytłumaczy. Skoro modliłaś się do Pana Życia o pomoc, zaraz tu przybędzie.

Człowiek o złotych skrzydłach pikował wprost na bestię, jakby chciał ją zaatakować. W momencie zderzenia dwu istot błysnęło światło, które oślepiło Tymis. Gdy odzyskała wzrok, zauważyła stojącego tuż przed nią młodego mężczyznę w szarych łachmanach. Na twarzy miał Duszowzory wijące się niczym pnącze wina.

– Kim jesteś? – spytała dziewczyna. – Gdzie są Feoval i Pileost?

– Feoval i Pileost to Ja i Ja, Amradran. Ten, który stworzył świat.

Tymis milczała. Nie wiedziała, co ma odpowiedzieć tajemniczemu przybyszowi.

– Wiem, że uczono cię inaczej. Pan Życia jest waszym ojcem, a Zły dał początek Ciemnoszkańcom. Ale Pileost i Feoval to tylko moje emanacje. Nienawidzące siebie nawzajem osobowości, nad którymi nie panuję. Jesteś jedną z niewielu niepodążających ślepo za ich wizjami świata. Cieszę się, że chciałaś coś zmienić. Ale nawet ja nie mogę tego zrobić.

– Dlaczego? – Tymis po raz kolejny zadała to pytanie.

– Nie jestem wszechmogący. Nie wiem, czego dokonać, żeby wszystkim było dobrze. Stworzyłem świat, bo czułem się samotny, zagubiony od wieczności. Chciałem, żeby wszystko było doskonałe. Ale nie można zdefiniować doskonałości bez pojęcia przeciwnego. I sprowadziłem na świat zło. Zacząłem wątpić w swoje dzieło. Zastanawiać się, czy nie lepiej byłoby w ogóle nie zaczynać i tkwić w neutralnym odosobnieniu, albo pozwolić, żeby wszystko toczyło się razem z losem. Potem znowu pragnąłem wszystko poukładać i tak na przemian. W końcu rozdzieliłem się na dwie osoby, stałem się Feovalem i Pileostem. Jedni ludzie kroczą drogą Porządku, drudzy Chaosu. Czasami zdarzają się tacy jak ty, który dążą do pogodzenia obu stron, albo chcą je zmienić, jak ten chłopak trafiony strzałą. Nie można jednak ostatecznie usunąć wyboru. Przepraszam, że skazuję was na tę wojnę.

Amradran podszedł do Tymis i rozwiązał jej ręce i nogi. Ta wstała z ziemi, przez chwilę patrząc bez słowa na Stworzyciela, po czym przerwała milczenie.

– Ofiarowałam ci całe serce, a ty potraktowałeś mnie niczym głupca. – Duszowzory dziewczyny zapłonęły na karmazynowo. – Jak możesz mówić swym dzieciom, że im sprzyjasz, skoro równocześnie jesteś ich wrogiem? Nie możesz w końcu stanąć po jednej stronie?

– Jestem wątły na umyśle. Chory. Szalony. Odpuść mi winy, proszę.

Zbawienna ulga omijała Tymis. Nie była w stanie wybaczyć Panu tak jak braciom i siostrom. Od niego oczekiwała najwięcej, i to on ją zawiódł.

– Nie potrzebuję cię. Zmienię świat w pojedynkę, albo umrę próbując.

– Ale ja cię potrzebuję – powiedział błagalnym tonem Amradran. - Zostań moim Czempionem.

– Sama dam sobie radę.

– Wiesz, że w każdej chwili mogę cię unicestwić? – Jego głos przypominał teraz Pileosta.

– Zatem zrób to teraz i oszczędź wszystkim kłopotu – odpowiedziała gorzko Tymis.

– Nie. Nie uczynię tego – wyznał Pan. – Nie dam rady się zdecydować.

– W takim razie pozwól mi odejść.

– Polecę z tobą za pustkowia. Nie przejdziesz ich pieszo bez zapasów.

– Dobrze. – Tymis niechętnie zgodziła się na propozycję Stworzyciela. – Ale już nigdy więcej nie chcę cię widzieć.

– I tak prędzej czy później się spotkamy. Będę cierpliwie czekał. I zawsze kochał. Jako Amradran za to, że jesteś moim dzieckiem. Jako Feoval za to, że miłujesz dobro. I nawet jako Pileost za to, że rozumiesz błądzących. Przepraszam, że zawiodłem.


– Kiedyś ci wybaczę. – Dziewczyna patrzyła gdzieś w dal, starając się nie płakać. - Może. A teraz zbierajmy się już stąd. Mam wiele do zrobienia.

lipiec 2015

"Całkowita imersja"

---Migoczące światło świec i wesoła muzyka wypełniały mały gościniec leżący w górach Saddragal, na drodze pomiędzy Hisgorodem i Blas. Nie można było tego powiedzieć o ludziach, gdyż nie znajdowało się tam ich tam zbyt wielu, podobnie zresztą jak na całym Mlahul. Populacja malała z roku na rok. Kolejne osoby po prostu znikały i nikt więcej ich nie widział. Przynajmniej nie w tym świecie.
---Barczysty, wysoki wojownik o imieniu Raphael wszedł do środka karczmy. Przyjemne ciepło uderzyło go w twarz. Zdjął z siebie zaśnieżony płaszcz i podszedł do lady, przy której stała blond-włosa piękność.
- Co macie do picia? - zapytał.
- Zostało nam już tylko hisgorodzkie piwo – odparła młoda dama.
- W takim razie nalej mi kufel. - Raphael położył na blacie trzy złote monety. - Tylko się pospiesz, przeklęty bocie - dodał w myślach.
---Wojownik spojrzał w stronę stołu. Elfia łuczniczka i mag o bladej cerze. Levele odpowiednio dwieście dwudziesty czwarty i dwieście szesnasty. Bez problemu dałby im radę, ale znudziło mu się już wszczynanie burd w karczmach. Nawet nie pamiętał już, ile ich już przeżył, a ile nie. Musiałby zobaczyć w statach.
- Mogę się dosiąść? - zapytał nieznajomych.
- Pewnie - odpowiedział mag. - Jestem Golaon.
- Faxia – odezwała się elfka.
- Raphael.
---Choć update ukrywający nicki graczy i zmuszający do pytania ich o godność wszedł jakieś piętnaście lat temu, wojownik nie zdążył się przyzwyczaić. Spoczął na ławie i po chwili karczmarka przyniosła mu piwo. Smakowało ohydnie.
- Sześćsetny level? - zdziwiła się Faxia. - Jedziesz na hackach, czy po prostu nie masz subskrypcji na inne uniwersa i jesteś zmuszony siedzieć tu?
- Hacki? W jakie bajki ty wierzysz, kobieto? To pieśń przeszłości, teraz nikt nie jest w stanie obejść zabezpieczeń stworzonych przez AI. Z resztą po co ktokolwiek miałby jeszcze to robić? Są przecież matryce z trybem boskim. Trudno dostępne, ale są.
- Tylko żartowałam.
- Wybacz, mam słabe poczucie humoru. Co do mojego levelu - jestem tu praktycznie od samego początku, czyli dobre pięćdziesiąt lat. Mam też dostęp do innych światów, konkretnie Ziemi z początku XXI w. i jej postapokaliptycznej wersji. Do pierwszej wracam ze względu na tęsknotę do czasów młodości. Przebywanie w tej drugiej jest cholernie niekomfortowe i szybko się nudzi – wszędzie tylko ruiny i mutanci. W Mlahul przynajmniej krajobrazy są różnorodne. Tak więc większość czasu siedzę tutaj, tłukąc, rabując i pieprząc botów lub innych graczy.
- W sumie, to co można mieć lepszego do roboty w dzisiejszych czasach? - powiedział Golaon. - Wegetować w realu jako zwierzątko domowe sztucznych inteligentów i tułać się z nimi gdzieś po egzoplanetach, albo gnić w rezerwatach zdominowanych przez religijnych fanatyków? Urodziłem się w prawdziwym świecie, starałem się żyć normalnie, wynajdować sobie jakieś zajęcia, ale po pewnym czasie wszystko mi zbrzydło, więc przeniosłem się do CVR.
- Nie rozumiem, po co zwlekałeś – odezwała się łuczniczka. - Rzeczywistość to tylko płótno, na którym maluje się pejzaże wyobraźni. Jest dosyć istotne, ale za nas martwi się o nie AI. To, czego doświadczamy, jest jak świat idei Platona, z tym że to on jest odbiciem świata materialnego, a nie na odwrót.
- Gdyby tylko systemy nie były tak przeciążone – westchnął Raphael. - Odkąd cofnęli wsparcie Mlahul świeci pustkami, a do serwerów z innymi światami są okropne kolejki.
- Tak bywa – stwierdził mag. - Nie zdziwię się, jak go w końcu zamkną. To uniwersum jest mocno zbugowane, istnieje dużo lepszych fantastycznych krain. Ludzie grali tu głównie na sentyment do Gryphon's Prophecy. Tworzenie zabawek dla zwierzątek to nie priorytet dla sztucznych inteligentów. Oni są zajęci eksploracją wszechświata. Kiedy ostatni raz byłem w Lobby w wiadomościach mówili, że odkryto ogromne złoża surowców na... już nie pamiętam, w każdym bądź razie gdzieś w pizdu daleko. Cały czas ta sama historia. Znajdą jakąś rudę, wyeksploatują ją do cna, zbudują lepszy komputer, który zaprojektuje i skonstruuje lepszy statek kosmiczny, polecą do innego układu planetarnego, znowu znajdą jakąś rudę i tak w kółko...
- Czy w życiu kiedykolwiek chodziło o cokolwiek innego? - spytała nie oczekując odpowiedzi Faxia. - Oto sens wszelkiego istnienia. Expienie. Nieustanny rozwój.
- Ja tam nigdy nie zwracałem zbytniej uwagi na level – wyznał Golaon. - Dla mnie ważniejsza jest zabawa. Dlatego cieszę się, że ludzie nie muszą już pracować.
Karczmarka przyszła do stołu i zabrała puste talerze Golaona i Faxii. Raphael dalej męczył się z ohydnym browarem i zastanawiał się, czy nie zamówić czegoś do jedzenia.
- Współczuje tym botom – wyznał wojownik. - Nawet nie są świadome tego, że istnieją tylko w wirtualu.
- One w ogóle nie są świadome. To nie sztuczni inteligenci, tylko dosyć zaawansowane skrypty z imitacją wolnej woli.
- Mógłbyś przestać wreszcie mówić „sztuczni inteligenci”? - zirytowała się Faxia. - To idiotyczne.
- Może i tak. Ale mi się podoba.
- Wiem, że enpeceki nie zdają sobie sprawy ze swojego istnienia. – Raphael wrócił do podjętego tematu. - I właśnie dlatego ich żałuje. Na każdą wzmiankę o rzeczywistym świecie reagują kompletnym zdziwieniem, albo uważają, że to interesująca teoria, ale nie da się jej potwierdzić.
- Zupełnie jak ludzie – zauważyła elfka. - W sumie to mają rację – my też nie mamy empirycznego dowodu na to, że real nie jest tylko iluzją. Może istnieje tylko jeden wielki symulator-matrioszka, na dodatek zapętlony, a nasza rzeczywistość została wykreowana w wirtualnym świecie, który sami stworzyliśmy?
- Twój pomysł jest bez sensu – skomentował Golaon. - Gdyby prawdziwy świat byłby tylko programem komputerowym, ludzie zaczęliby się wybudzać.
- Nie zaczęli. Czy jesteś w stanie ot tak nagle odciąć wszystkie bodźce docierające do mózgu? Nie sądzę. Z resztą wielu ludzi wzięło niebieską pigułkę, a nie było żadnych wieści o osobach wyłamujących się z programu.
- Masz na myśli światy z wymuszonym resetem pamięci? Ano tak, umknęło mi to gdzieś. Może dlatego, że nigdy się tym zbytnio nie interesowałem. Dla mnie to szczyt zakłamania. Ja nie dałbym pozbawić się tożsamości dla całkowitej imersji.
- To dosyć radykalne rozwiązanie, ale dobre, gdy wszystko ci się znudziło, a nie chcesz eutanazji – podkreśliła Faxia. - Wybierasz sobie, kim chcesz być i nagle stajesz się tą osobą.
- A co jeśli umrzesz? Przecież tam chyba nie ma respawnów.
- Trafiasz do czegoś a la Lobby – zaczęła tłumaczyć łuczniczka. - Tam rozmawiasz z botem udającym bóstwo i decydujesz o swoim losie. Możesz pójść do nieba i być wiecznie szczęśliwym, reinkarnować się w tym samym lub innym uniwersum, bądź poznać „Ostateczną Prawdę”, czyli odzyskać wspomnienia i wrócić do realu. Nawet po jej odkryciu większość i tak woli jeszcze raz doznać amnezji i spotkać się z bliskimi w zaświatach. Co więcej, w takich matrycach można płodzić dzieci, które od początku będą w nich ulokowane – maszyny dokonają sztucznego zapłodnienia i gdy nowy człowiek dostatecznie się rozwinie, podpinają go do systemu.
- Pomyślcie sobie, żyjesz sobie w takim Tamriel czy Śródziemiu, kopiesz w kalendarz i nagle dowiadujesz się, że to wszystko do głowy pompowała ci wielgachna sterta kabli i tranzystorów. Mnie chyba wyjebałoby z papci.
- I pewnie znowu wróciłbyś do wirtualu – domyślał się Raphael. - Ludzie to urodzeni eskapiści. W dawnych czasach poświęcali setki godzin na grę polegającą na budowaniu rzeczy z sześcianów, a co dopiero teraz...
---DOSYĆ GADANIA.
---Potężny głos nie przypominał bohaterom żadnego z Mlahulańskich bóstw. Wstali od stołu i odruchowo chwycili za broń.
- Kim jesteś?! - krzyknął Golaon.
---MÓWIĄ O MNIE WICKED G. JESTEM WASZYM TWÓRCĄ.
- Bogiem? - spytała nieśmiało Faxia.
---NIE, IDIOCI. GRAFOMANEM. A WY JESTEŚCIE TYLKO SŁOWAMI W DOKUMENCIE TEKSTOWYM. ZOSTAWIAM WAM TEN FAKT DO PRZEMYŚLENIA W SAMOTNOŚCI. NIE CHCE MI SIĘ JUŻ O WAS PISAĆ.
---Przyznaję, postąpiłem trochę okrutnie. Ale co ja poradzę na to, że lubię zakończenia w stylu deus ex machina.
---Teraz tylko Ctrl+S, przejrzeć czy nie ma błędów i wrzucić na NF...

czerwiec 2015

"Skrzydła albatrosa"

---Pierwszy raz zauważyła go stojącego nad brzegiem strumienia w dzikim zagajniku za miastem. Popielaty odcień skóry mocno wyróżniał się na tle majowej zieleni wierzb. Szeroko rozpięte, białe skrzydła obwiedzione paskiem czerni jeszcze bardziej. Fantom człowieka, nagi, bez twarzy, uszu, genitaliów. Jakby wykuty z szarego głazu. Tylko te skrzydła, zupełnie naturalne, choć nieproporcjonalnie wąskie w stosunku do reszty ciała.
---Smycz wyślizgnęła się jej z rozluźnionej dłoni. Labrador uciekł gdzieś w siną dal. Odwróciła się tylko na chwilę i ponownie wlepiła wzrok w dziwną istotę. Lęk paraliżował wszystkie mięśnie. Popielaty anioł też się nie poruszał. Czyżby był tylko rzeźbą?
---Nie. Nagle złożył skrzydła, po czym skierował twarz w jej stronę. Dzieliło ich zaledwie kilkanaście metrów.
- Na co się tak gapisz?
---Strach ostatecznie przezwyciężył ciekawość i dystans między nimi zaczął zwiększać się w szalonym tempie.

*

---Pierwszy raz zauważyła go koło boksu Kowalskiego, na przeciwległym końcu biura. Znad faktury za aktualizację systemów operacyjnych w komputerach osobistych na całym piętrze mignęły jej białe i czarne pióra. Zrzuciła to na karb zmęczenia po nieprzespanej nocy. Lecz gdy facet od obsługi IT już poszedł, wysoki, szary manekin ze skrzydłami pojawił się znowu. Kroczył środkiem przejścia, prosto w jej stronę. Obróciła się na pięcie i podążyła do swojego boksu. Nie może dać po sobie poznać, że widzi jakieś zjawy. Co wtedy pomyślą o niej koledzy z pracy? Zasiadła przy biurku i jak gdyby nigdy nic zaczęła starannie układać leżące na nim papiery.
- Popatrz na mnie.
---Mimowolnie spojrzała w lewo. Stał w przerwie pomiędzy regipsami i omiatał ją nieistniejącym wzrokiem. Potrząsnęła głową i przetarła dłońmi po twarzy.
„To tylko przewidzenia.”
---Gdy odsłoniła oczy, już go nie było.

*

---Na szczęście pies od razu wrócił do domu, więc rodzice nie mieli do niej pretensji. Wiele dałaby, żeby wreszcie móc się wyprowadzić na swoje. Niestety, nieukończone studia nie dawały perspektyw na znalezienie lepszego źródła utrzymania niż stanie na kasie w perfumerii. Ostatni wyjazd za granice skończył się ograbieniem z pieniędzy i paszportu. Kolejnego razu wolała nie ryzykować. Na księcia z bajki też nie miała co liczyć. Jedyni, u których miała jakiekolwiek szanse, składali tostery na lince, a co sobotę stali pod monopolowym ze Złotym Denarem w ręku. Skazana na wegetację w malutkim pokoiku, na którym jeszcze niedawno wisiały plakaty z pisemek dla nastolatek. Zaraz, to było dobre dziesięć lat temu.
---Nienawidziła tej zatęchłej, zagraconej piwnicy. Matka kazała jej przynieść rozkładane krzesła. Dziś będą mieli gości.
---Otworzyła nieco nadgryzione przez korniki drzwi, wymacała przełącznik i zapaliła nieosłoniętą żarówkę. Siedział na wieżyczce z felg do malucha.
- Dlaczego wciąż za mną podążasz?
---Jego skrzydła ocierały się o sufit. Ramiona zwisały bezwiednie między nogami. Przez przygarbioną sylwetkę sprawiał wrażenie smutnego.
- Kim jesteś? - szepnęła przestraszona. Lękała się, choć przeczuwała, że nie stanowi dla niej zagrożenia. Może to była tylko halucynacja?
- Dla Brygidy jestem wszystkim. Dla Brygidy jestem niczym.
---Znał jej imię. Ale co miałyby oznaczać jego słowa?
- Ja ciebie nie śledzę. To ty pojawiasz się tam, dokąd zmierzam.
- Lecz to ty chcesz, żebym był przy tobie. I ty nie chcesz, żebym był przy tobie.
- Niczego nie rozumiem. Jesteś jakimś aniołem?
- Jestem aniołem. Jestem szatanem. Uratuję cię. Zniszczę cię.
---Brygida nie wiedziała, co odpowiedzieć. Odruchowo przeżegnała się.
- Jestem tym, o co się modlisz. Jeszcze się o tym przekonasz.
---Zniknął.

*

---Udało się. Nikt nie zauważył niczego podejrzanego. Może powinna skonsultować się z poradnią zdrowia psychicznego? Nadmierny stres widocznie jej nie służy. Cóż na to poradzić, praca w korporacji ma swoją cenę...
---Mąż był w delegacji, a opiekunka przed chwilą odprowadziła jej ukochaną córeczkę na lekcje tańca. Czas na chwilę dla siebie. Rozsiadła się wygodnie na obitym czarną skórą szezlongu, włączyła radio i zabrała się do lektury najnowszego wydania „Cosmopolitana”.
---Po przeczytaniu kilku artykułów uniosła wzrok, żeby spojrzeć na zegarek wiszący nad rustykalnym kominkiem. O dziewiętnastej leciał mecz reprezentacji Polski, miała nagrać dla Miśka.
---To znowu on. Siedział na fotelu, opierając podbródek o dłonie. Spore skrzydła wystawały poza oparcie.
- Dlaczego mnie odrzucasz?
---Krzyknęła ze strachu i cisnęła w niego magazynem. „Cosmopolitan” plasnął o niemal doskonale okrągłą czaszkę i spadł na podłogę, nie robiąc żadnego wrażenia na popielatym fantomie.
- Czym ty jesteś? - wrzasnęła, cała roztrzęsiona.
- Dla Brygidy jestem wszystkim. Dla Brygidy jestem niczym.
---Znał jej imię. To niemożliwe, to musi być zły sen, wręcz koszmar!
- Idź precz!
- To ty chcesz, żebym był przy tobie. I ty nie chcesz, żebym był przy tobie.
---Brygida zerwała się z sofy i pobiegła w kierunku drzwi, lecz szary anioł chwycił ją za nadgarstek. Rozpaczliwie wołała o pomoc, choć wiedziała, że z ogromnego, wolno stojącego domu otoczonego sporym ogrodem nikt jej nie usłyszy.
- Jestem tym, co przeklinasz. Jeszcze się o tym przekonasz.
---Zniknął.

*

---Gdy tylko znajomi rodziców poszli do domu, wzięła prysznic i położyła się spać. Ostatni wolny wtorek, od przyszłego tygodnia nie będzie pracowała w soboty. To i tak bez różnicy. Każdy dzień jest taki sam. Jedyna zmiana, jaka może ją czekać, to wylądowanie w wariatkowie. Choć z drugiej strony, w tajemniczym aniele było intrygującego, pociągającego... Dosyć głupich myśli. Musi zasnąć, jutro trzeba wstać o szóstej.
---Ktoś stał nad jej łóżkiem. Czuła to. Otworzyła oczy. W świetle latarni przeciskającym się przez szpary rolety ujrzała znajomą, skrzydlatą sylwetkę. Serce jej zakołatało, lecz po chwili starała się opanować strach.
- Czego chcesz?
- Nie wiem. Ale wiem, czego ty chcesz.
---Chwycił ją za dłoń. Jego skóra była ciepła i delikatna w dotyku.
- Nie bój się. Wstań.
---Brygida uczyniła tak, jak jej kazał. Anioł przytulił ją mocno. Miała wrażenie, jakby ich ciała stopiły się w jedno.
Odpłynęła.

*

---Nie mogła zasnąć. To jakiś obłęd. Przy Lidii próbowała zachowywać się normalnie, choć w głębi duszy umierała ze strachu. Dlaczego ją to spotyka? W takim momencie, kiedy wypracowała sobie idealne życie?
---Leżała na boku, gapiąc się w mahoniową szafę. Bała się zgasić światła, więc zostawiła lampkę nocną włączoną. Zdrętwiała jej ręka. Przewróciła się na drugą stronę. Stał przy drzwiach, głaszcząc jedno ze skrzydeł.
---Nie może krzyknąć, żeby nie obudzić Lidii. Zaczął kroczyć w jej kierunku. To tylko halucynacja, wytwór jej wyobraźni...
- Nie boję się ciebie.
- Wiem. Wiem też, czego się boisz.
---Stanął tuż przy niej. Zasłonił oczy, zatkał usta i nos. Chciała się wyszarpać, lecz nie mogła się ruszyć. Nie czuła, że się dusi, tylko zdawało się jej, że wszystko dookoła się rozmywa.
---Odpłynęła.

*

---Budzik zapipczał kilka razy. Dziś znowu będzie musiała się użerać z marudzącymi klientami...
Śnił się jej fajny sen. Miała dobrą pracę, kochającego męża i śliczną córeczkę. Szkoda, że się obudziła...

*
---Budzik zapipczał kilka razy. Dziś znowu szykuje się ciężki dzień w robocie, będzie musiała przygotować raport dla kierownika działu sprzedaży...

Śniło jej się coś głupiego. Nie skończyła studiów i pracowała w sklepie z perfumami, wciąż będąc sama i mieszkając u rodziców. Dobrze, że się obudziła...

Maj 2015

"Złe królestwo"

 ---Zazwyczaj takie opowieści zaczynają się słowami „Dawno, dawno temu...”. Niemniej jednak w tym przypadku byłoby to kłamstwo. Mógłbyś pomyśleć, drogi czytelniku, że upłynęło niewiele lat pomiędzy zajściem tych wydarzeniem a spisaniem ich przebiegu, lecz i to nie jest prawdą.
 ---Przejdźmy od domniemań do wyjaśnień. Postaram się wyrazić na tyle precyzyjnie, byś był w stanie je pojąć, ale niczego nie gwarantuję. Historia ta wypełnia cały czas, w którym mógłbyś umieścić samego siebie.
 ---Miejsce, do którego przeniosę twoją wyobraźnię, zwie się Złym Królestwem. Wiem, że obrazisz się na mnie, ale nie zdradzę ci zbyt wiele na jego temat. Wystarczy, żebyś wiedział, iż jest dosyć rozległe, i zapewnia sprzyjające warunki do przeżycia.
 ---Złe Królestwo to nie tylko przestrzeń. To także ludzie, którzy ją zamieszkują. Przypuszczam, że nie różnią się zbyt wiele od odczytujących te słowa. Jedni wysocy, piękni, bogaci, inni niscy, brzydcy, biedni. Mają pewien wspólny mianownik. Nienawidzą własnego kraju.
 ---Kiedyś rządził nimi nie kto inny jak Zły Król. Interesowało go wyłącznie utrzymanie władzy. Reszty możesz się już domyślić.
 ---Pewnego dnia do Złego Królestwa przybył Wędrowiec. Wybacz mój ubogi zasób słownictwa, ale określę go największego kozaka pod słońcem. Znał się na magii, świetnie walczył, posiadał ogromną wiedzę i takie tam. Źli Królestwowianie mieli dosyć ucisku i poprosili Wędrowca o pozbycie się Złego Króla. Ten, jako że był szlachetny i prawy, wysłuchał błagań i jednym cięciem miecza uwolnił naród od ciemiężcy.
 ---I tym oto sposobem nastały rządy Dobrego Króla, krewnego poprzedniego władcy. Dobry Król obniżył daniny, wprowadził więcej swobód obywatelskich i zapewnił zapomogi dla biednych finansowane ze skarbu państwa.
 ---Ludziom żyło się lepiej, większość była zadowolona ze zmian. Niektórzy postulowali nawet nadanie krajowi nowej nazwy, bardziej adekwatnej do ówczesnego stanu. Niemniej jednak, ktoś przy bliżej nieznanych okolicznościach (z danych statystycznych wiadomo mi, że takie wydarzenia mają zazwyczaj miejsce tam, gdzie król, nie ważne czy Dobry, czy Zły, chodzi piechotą) doszedł do wniosku, że dobrobyt pewnie prędko się skończy. W końcu Dobry Król może ni stąd ni zowąd postradać rozum i powrócić do starych metod rządzenia. No i nie było gwarancji, że następca tronu nie okaże się jeszcze gorszą szują niż Zły Król...
 ---Wątpliwości rozpleniły się wśród Złych Królestwowczyków i w całym państwie wybuchły protesty. Wściekłe tłumy domagały się bezpośredniego wpływu na rządy. Wędrowiec, który z niewiadomych przyczyn zdecydował osiedlić się w Złym Królestwie (najprawdopodobniej był zwyczajnym masochistą) zaproponował im, że rozmówi się z Królem na ten temat.
 ---Pod wpływem perswazji Wędrowca Dobry Król zgodził się na przekazanie władzy grupie przedstawicieli ludu wybranych na drodze głosowania zwanej Parlamentem. Owi przedstawiciele mieli piastować powierzone im funkcje przez okres pięciu lat, po czym następowały kolejne wybory i tak w kółko.
 ---Pomysł spodobał się Złym Królestwowiakom. Zgłosiło się wielu chętnych do piastowania funkcji Posła. Wygrali ci, którzy obiecali najwięcej. Obywatele oczekiwali gwałtownego podwyższenia poziomu życia. Nie zmieniło się jednak nic, może poza tym, że w w jednej z pałacowych sal, gdzie obradował Parlament, muzyka nie cichła, a alkohol lał się strumieniami.
 ---Wściekli ludzie przepędzili bumelantów i wybrali nowych przedstawicieli, jak domniemano – lepszych. Niestety, tym również było niespieszno do spełniania kampanijnych przyrzeczeń.
Po kilku takich cyklach naród miał dosyć. Pewnego razu jeden z prostych chłopów zapytał przechadzającego się po Złym Królestwie wędrowca czy „nie szłoby pozbyć się w pizdu tych wszystkich władców”. Wędrowiec zasięgnął opinii tu i ówdzie, i okazało się, że idea absolutnej wolności jest dosyć popularna wśród Złych Królestwian. Parlament został więc rozwiązany, by ludzie mogli wreszcie żyć tak jak chcą, nienękani przez nikogo.
 ---Problem tkwił w tym, jak owa absolutna wolność miała wyglądać. Niektórzy twierdzili, że powinna opierać się na nieskrępowanym handlu, inni, że na własności wspólnej. Złe Królestwo (w tamtym momencie tytuł ten stosowano już jedynie z przyzwyczajenia) podzieliło się na dwie części, nazwane dla niepoznaki i podkreślenia głębokiej wyobraźni ich pomysłodawców Anarchokapem i Anarchokomem. Różniły się wszystkim, może poza tym, że w obu nie cieszono się swobodą zbyt długo. W Anarchokapie władzę przejął pewien bogaty kupiec, który wynajął armię najemników i zaczął ściągać haracze, zaś w Anarchokomie utworzono Milicję pilnującą tego, czy aby na pewno wszyscy dzielą się dobrami po równo. Oczywiście Milicjantom, ze względu na wymagające obowiązki, przysługiwały większe racje.
 ---Po pewnym czasie obie części zaczęły tłuc się między sobą, starając się narzucić drugiej Jedynie Słuszną Ideologię. Zanim walczący opamiętali się i zawarli rozejm, zginęło wielu ludzi, a w kraju zapanował chaos. Zwrócili się więc o pomoc do Wędrowca.
Pozwolisz, o drogi czytelniku, że posłużę się teraz nieco wygodniejszą formą dramatu:

LUD
Cóż mamy czynić, czcigodny Wędrowcze?

WĘDROWIEC
Nie wiem. Prawdę mówiąc, to skończyły mi się pomysły na system.

LUD
Zostań naszym królem! Będziemy Ci wiernie służyć!

WĘDROWIEC
Kiedyś tak bardzo nie chcieliście mieć króla, a teraz ja mam zasiąść na tronie! Wasze niedoczekanie! Byłem z wami przez tyle lat, i c**j mi z tego!

 ---Wypowiedziawszy te słowa, Wędrowiec udał się gdzieś w siną dal i nikt go więcej nie widział. Nie wiadomo też, co dzieje się na chwilę obecną w Złym Królestwie. Plotki głoszą, że zaprowadzono tam agoryzm keynesistowsko-socjaldemokratyczny, który jak zwykle nikomu się nie podoba.
 ---Spytasz mnie teraz, drogi czytelniku, o co chodzi w tym beznadziejnym szorcie. Otóż – parafrazując klasyka – Złe Królestwo jest wewnątrz ciebie. Nawet najlepszy system nic nie zaradzi, jeśli będziesz kupował szlugi z przemytu, wypluwał gumę do żucia na chodnik, wyklinał pod nosem na starsze panie w autobusie i popełniał mnóstwo innych niecnych uczynków. Rzecz w tym, że ja jestem gorszy od ciebie. I nie zamierzam się zmieniać.

kwiecień 2015

"Ziemia zakazana"

Synkopowany rytm, wystukiwany na glinianych bębnach, wprawiał w ruch ciała tancerzy. Stłoczeni na placu oświetlonym blaskiem płomieni, rozcierali stopami cienką warstwę kurzu spowijającą wydeptany kawałek ziemi. Jednolita masa szybko bijących serc i wyginających się kończyn przez chaotyczne ruchy wyrażała swoją wdzięczność bogom za obfite plony.

Retekapp siedział na świerkowej kłodzie, przykryty kocem, i obserwował tłum. Stłuczona kostka wykluczyła go z udziału w rytualnej zabawie. Nie żałował. Uważał, że dzikie podskoki urągają Stwórczyniom, które przecież nie po to obdarzyły ich rozumem, żeby zachowywali się jak nieokrzesańcy. Nie było to jednak nic innego jak naiwne tłumaczenie niechęci do tańca.

Księżyc zawisł nad pokrytą iglastym lasem Węglową Górą, najwyższym spośród szczytów okalających kotlinę będącą domem dla Retekappa i jego pobratymców. Domem i więzieniem jednocześnie. W ciągu dwudziestu dwóch lat życia zdążył zbadać już niemal każdą piędź kwadratową terenu Tayapeyi. Powoli zaczynał się tu dusić.

Pętla wypiętrzonych skał nigdy się nie poluźni. Zaciskali ją sami bogowie, których panteon nie ograniczał się wyłącznie do Pramatek. Ich włości znajdowały się po drugiej stronie grzbietów, gdzie nie miały prawa postanąć łapy Landaganów.

Lud szanował stojące ponad naturą prawa i grzecznie pozostawał przy ziemi danej im przez Stwórczynie. Każdej przełęczy, którą można było przedostać się do innego świata, bronili strażnicy. Byli gotowi zabić kogokolwiek, kto ośmieliłby się zbrukać święte niwy, sprowadzając tym samym zarazę na cały naród.

Retekapp uważał to za wierutne kłamstwa. Brednie, które wciskają kapłanki, wierne skostniałej tradycji. Naród się mnoży. Wkrótce populacja będzie za duża i zaczną zabijać się nawzajem, walcząc o przestrzeń do życia. Panie nie chciałyby tego. Przecież kochają własne dzieci. Stworzyły ich na swoje podobieństwo.

Tak strasznie to dręczy, że nie może powiedzieć wszystkim, co myśli. Przeklęliby go. Ukatrupili.

Zaraz. Czy nie można tego po prostu udowodnić? Pójść tam i zaświadczyć, że nie ma się czego bać?

Zrobi to. Choćby rzeczywiście sprowadził pomór na kraj. Dłużej już tu nie wytrzyma.

To nic takiego. Góry da się przekroczyć. A wartowników ominąć. Ale nie samemu. Ktoś musi z nim iść, żeby było mu łatwiej.

Na pewno Sadhat. Pracował razem z nim przy wydobyciu rudy kolutu, niezwykle wytrzymałego metalu, z którego wytwarzano ozdoby i ekwipunek wojenny. Zasoby znajdowały się na tyle płytko, by móc je wydobywać metodą odkrywkową. Było to niezmiernie nużące zajęcie, aczkolwiek dobrze płatne. Retekapp oddał mu niemałą przysługę, nakłaniając władczynię wioski do przydzielenia Sadhata do tej roboty. Nie był to pierwszy raz, kiedy pomógł swojemu fajtłapowatemu kumplowi, więc z pewnością będzie chciał spłacić dług wdzięczności.

Dwóch to za mało. Potrzeba co najmniej drugie tyle. Najlepiej kogoś nielubianego, trzymającego się na uboczu. Verru ma już rodzinę, nie będzie chciał jej zostawić. Manar zbyt sztywno trzyma się reguł.

Jego uwagę przykuł jeden z bębniarzy. Z racji młodego wieku był odrobinę niższy od pozostałych. Wyróżniał się również nieprzeciętnie długim pyskiem i ciemniejszym futrem. Przy urodzeniu dano mu na imię Layfan, lecz wołali na niego Cichy. Gdy już raczył się odezwać, a trzeba zaznaczyć, iż zdarzało się to niezmiernie rzadko, mówił zdawkowymi zdaniami, z których nie można było wyczytać żadnych emocji. Miał dwie lewe ręce do wszystkiego za wyjątkiem muzyki, przez co stał się obiektem licznych kpin. Kapłanki, które postanowiły wykorzystać jego talent do uświetnienia religijnych uroczystości, pomiatały nim niczym zabawką. Doskonale się nada…

Gdy po skończonych podrygiwaniach wszyscy zaczęli się rozchodzić do domów, Retekapp zgarnął Sadhata na bok i opowiedział mu o swoich planach. Spotkały się one z niemalże natychmiastową i bezwarunkową akceptacją. Razem podeszli do Cichego, który zdawał się nie przejmować tym, że na placu nie ma już nikogo poza nim i dwójką górników, i nadal uderzał w koźlą skórę palcami zakończonymi czarnymi pazurami, dopóki nie został lekko szturchnięty.

– Hej, Layfan! – odezwał się do niego Retekapp. – Możesz na chwilę przestać grać? Chcemy pogadać.

Muzyk wzdrygnął się i wstał, podnosząc swój bęben, jakby szykował się do odejścia.

– Spokojnie – kontynuował Retekapp, strzygąc szpiczastymi uszami. – Nic ci nie zrobimy. Mamy dla ciebie propozycję. Podobno Boża Służba cię gnębi. To prawda?

Jego rozmówca dalej milczał. Wpatrywał w bliżej nieokreślony punkt, a oczy lśniły mu niczym dwa ogniki. Sadhat stał z założonymi rękami, wspierając je na otłuszczonym brzuchu. Najchętniej poszedłby już do domu i położyłby się spać, jednak wierność zmuszała go do dotrzymywania towarzystwa koledze z pracy.

– Nie lubią mnie – wypalił nagle Cichy. – Każą mi grać wolno. Ja chcę szybciej.

– Jeśli nam pomożesz, ani ty, ani nikt inny nie będzie musiał ich słuchać. To łgarze. Pokażemy wszystkim, że kłamią. Idziemy na wyprawę za góry.

– Ale bogowie…

- Bogowie nic nam nie zrobią. Jesteśmy ich dziećmi. Zobacz, jak mało tutaj miejsca. Czterdzieści staj wszerz i wzdłuż. Wkrótce zabraknie nam ziemi do siania zbóż i stawiania domów. Pomyśl tylko, tam będziesz mógł bębnić jak tylko zechcesz…

- Zgoda – Layfan odpowiedział po chwili zastanowienia.

– Świetnie. Wyruszamy za trzy dni. Bądź półtorej klepsydry po zmierzchu przy starym młynie. Weź ze sobą prowiant. Tylko nikomu o tym nie mów i dopilnuj, żeby cię nie zauważono.

Młodzik skinął głową, obrócił się na pięcie i poszedł do chaty. Retekapp również pokuśtykał do swojego schronienia, wspierany przez przyjaciela, który mieszkał tuż obok niego. Podniecony wizjami przyszłości Landagan z trudem zasnął tej nocy, nie mogąc doczekać się realizacji szalonych planów.


***

Trzy doby później czwórka Tayapeiańczyków stała pod walącą się, drewnianą konstrukcją za wioską. Retekappowi udało się jeszcze zwerbować daleką krewną Ymlę, nieco starszą od niego i brzydką jak noc. Daleko jej było do szczupłej sylwetki, końcówką ogona nieomal szurała po ziemi z racji niskiego wzrostu, jedno oko miało inny kolor niż drugie, a na kufie widniała biała cętka o nieregularnych kształtach. Zdecydowano się ją zabrać z dwóch powodów. Po pierwsze, z oczywistych względów nikt zbytnio się nią nie interesował, więc przypuszczalnie jej zniknięcie pozostanie niezauważone przez pewien czas. Po drugie, była kobietą, a płeć piękna generalnie cieszyła się większym poważaniem wśród Landaganów. To samicom zazwyczaj powierzano zarządzanie osadami oraz pośredniczenie pomiędzy ludem a bóstwami, z których najważniejsze były właśnie kobietami, co miało niebagatelny wpływ na stosunki społeczne. Sama Ymla liczyła zaś na to, że okryta chwałą odkrywcy wreszcie znajdzie sobie partnera.

Każdy dźwigał tobołek z ekwipunkiem. Jedzenie po kryjomu zwędzili ze spiżarni rodzinnych domów, nikt bowiem z nich nie miał jeszcze własnej chaty. Sadhat wziął ze sobą siekierę, Retekapp niósł długi nóż i dwa krzemienie służące do rozpalania ogniska, a Layfan przywiązał do plecaka bęben. Aby nie wzbudzać podejrzeń, górnicy nie wrócili do siebie po szychcie, lecz od razu dotarli do umówionego miejsca. Ymla wyszła po południu, powiadamiając innych, że idzie pozbierać jagody na kolację, a muzyk po prostu przylazł tu jak gdyby nigdy nic. Nikogo to zbytnio nie dziwiło, w końcu często znikał gdzieś, żeby wyżywać się w samotności na hałaśliwym instrumencie.

Ruszyli. Retekapp na czele, za nim kuzynka i bębniarz. Pochód zamykał Sadhat. Mrok panujący w lesie nie sprawiał Landaganom żadnych problemów. Stworzycielki obdarzyły ich równie dobrym wzrokiem co ich czworonożnych Przodków. Głuchą ciszę zaburzało trzaskanie przydeptywanych gałęzi i stukanie koralików przywiązanych do przepasek biodrowych.

Bór, przez który wędrowali, był położony na południe od wioski i otaczał kopalnię kolutu. Plan zakładał przejście po zboczach gór za wyrobiskiem, a następnie przedostanie się przez zagłębienie terenu na zachód od niewielkiego pagórka leżącego u wlotu przełęczy. Dzięki temu manewrowi powinno udać im się ominąć wartowników pilnujących przejścia. Strażnica znajdowała się około stai za miejscem wydobywania rudy i prowadziła do niej ta sama droga biegnąca wzdłuż przeciwległej krawędzi odkrywki, jeżeli przyjąć punkt widzenia podróżników.

Rodzinna Scurala leżała na obrzeżach kotliny, więc opuszczenie Tayapei z pewnością nie zajmie im dużo czasu. Zanim na dobre zaczną ich szukać, oni będą już na terenach bogów, na które nikt nie odważy się wkroczyć. Tam rozbiją obóz, aby zregenerować siły, i o świcie wyruszą w dalszą drogę.

Po około klepsydrze marszu dotarli do skrótu. Retekapp gnał naprzód, popędzany ciekawością i podnieceniem. Śmiał się w duchu, wyobrażając sobie rozpacz pobratymców, która z pewnością nastanie, kiedy domyślą się, że czwórka zaginionych wstąpiła na Święte Ziemie. Już wkrótce nic nie będzie w stanie im zagrozić. Oszacowali, że przy oszczędnym gospodarowaniu zapasy żywności wystarczą im na około trzy dni. W tym czasie powinni odkryć coś, co pozwoli udowodnić innym, że ich przekonania są błędne. Może znajdą cenny skarb? Albo spotkają bogów? Zresztą, sam fakt, że nie będzie żadnej zarazy, powinien wystarczyć…

Ciąg optymistycznych myśli przerwał mu świst oszczepu, który wbił się w ziemię tuż przed nim.

– Więcej ostrzeżeń nie będzie! – Stanowczy ton nie pozostawiał żadnych złudzeń. – Dokąd to się wybieracie?

Wszyscy odwrócili głowy w lewo. Strażnik. Przywódca grupy chciał sięgnąć po zaostrzony drąg, lecz powstrzymał się, zauważając sztylet błyszczący w poświacie srebrnego globu. Tym razem broń niechybnie utkwiłaby w jego sercu, a nie w glebie.

– My, my… – wydukał Retekapp – zgubiliśmy się.

– Tak, jasne – zakpił z niego wartownik. – Wybraliście się na grzyby, po zmroku? Czy może raczej chcieliście przejść za góry? Głupcy! Sprowadzilibyście na nas zgubę! Całe szczęście, że poruszacie się z gracją niedźwiedzia… Słychać was na staje stąd. – Odpiął przytroczony do kamizelki róg i zadął w niego. – Za moment przybędzie tu moja towarzyszka i razem upewnimy się, czy na pewno podążacie właściwą drogą… Prosto do kapłanek.

Młody górnik czuł, jak powoli ulatuje z niego cały zapał. Pragnął protestować, buntować się, wymyślić jakąś wymówkę, jednak wiedział, że to nic nie da. Spojrzał w kierunku pozostałych. Sadhat stał ze spuszczonym pyskiem, a oczy Ymli, zarówno to niebieskie, jak i brązowe, świdrowały go nienawiścią i poczuciem żalu. Layfan zdawał się nie przejmować całą sytuacją i stał niemalże na baczność, gapiąc się w niszczyciela ich marzeń.

Chwilę później przybiegła strażniczka. Zatrzymała się tuż przy swoim kompanie i omiotła wzrokiem klikę, po czym zwróciła się do nich:

– Wybieraliście się na Ziemie Bogów…

Nagle złapała wartownika za nadgarstek, wbijając mu pazury w skórę, co sprawiło, że rozluźnił chwyt, wypuszczając sztylet. Wykręciła mu rękę i przystawiła mu nóż do gardła.

– Wypaplaj to komuś, Getan, to o spłodzeniu potomstwa będziesz mógł zapomnieć – szepnęła do niego, a potem znowu odezwała się do wędrowców: – Niczego tam nie ma. Zwykły las.

– Skąd to wiesz? – zapytał niepewnie tłuścioch.

– Powiedzmy, że tam zaglądałam.

– Jak daleko zapuściłaś się poza granicę? – Chciał się dowiedzieć Retekapp, którego serce waliło jak młot, ożywione płomykiem nadziei.

– Nie więcej niż dwie staje. Obchody nie trwają długo. Starałam się nie wzbudzać podejrzeń.

– Dlaczego więc sądzisz, że nie mamy tam czego szukać? – ciągnął dalej lider grupy. – Może tuż za tym lasem znajduje się coś niezwykłego?

– Tak czy inaczej nie powinno was to interesować. Dobrze wiecie, co o tym sądzi Boża Służba.

– Czy Boża Służba da jeść, gdy ziemie w kotlinie nie będą już w stanie karmić, bo będzie nas za dużo? Czy raczej rozkażą zabijać tych zbędnych? Ufam rozumowi, prawdziwemu darowi Stworzycielek, a nie wymyślonym gusłom. Kapłanki chcą, żebyśmy się bali, gdyż wtedy łatwiej rządzić.

– Może i masz rację. Ale tego nie da się zmienić.

– Nigdy tego nie zrobimy, jeżeli będziemy siedzieć bezczynnie. Musimy spróbować. Pójdziemy tam, a potem wrócimy i wszystko im opowiemy. Nie będzie pomoru. Jeżeli to byłaby prawda, już dawno powinny pożreć nas robale. Przecież sama tam byłaś.

Strażniczka na chwilę zamilkła, ani na moment nie rozluźniając chwytu, którym oplatała Getana, po czym rzekła:

– W porządku. Wybierzecie się tam, ale ze mną. Ty też – zwróciła się do swojego partnera. – I guzik mnie to obchodzi, czy ci się to podoba, czy nie.

– Nigdy! Świętokradcy, bluźniercy!

– Niewielu Landaganów boi się bogów bardziej od kolutu – powiedziała, przyciskając mocniej nóż do gardła. – Wątpię, abyś do nich należał.

Wartownik trząsł się i głośno sapał. Na jego twarzy malował się grymas przerażenia. Groźba śmierci była jak najbardziej poważna.

– Dobrze. Pójdę – zgodził się drżącym głosem.

– Na wszelki wypadek zwiążę ci ręce, żebyś nie wpadł na jakiś głupi pomysł. Spróbuj uciec, to skończysz z dziurą w plecach.

Kobieta spełniła swój zamiar za pomocą kawałka konopnego sznura, który nosiła zawsze przy sobie.

– Wstąpimy jeszcze po drodze do strażnicy. Zabierzemy stamtąd kilka potrzebnych rzeczy. Aha, przez to całe zamieszanie zapomniałam się przedstawić. Nazywam się Hiala i pochodzę z Osady Drwali na północy. Ten łepek to Getan, niedawno przydzielili go do pilnowania tego przejścia. Przepraszam za niego, jest jeszcze młody i zbyt głupi, żeby wszystko zrozumieć…

– To nic. Najważniejsze, że się nam udało. Jestem Retekapp, to moja kuzynka Ymla, ten chudy to Layfan, no i jest z nami jeszcze Sadhat. Dzięki, że nam pomagasz.

– Nie ma sprawy. Chodźmy już. Nie ma czasu do stracenia.


***


Kiedy znaleźli się już spory kawałek za słupem granicznym, Hiala, ostatecznie upewniwszy się o zasadności tego czynu, oswobodziła Getana. Strażnik czuł się już nieco pewniej, gdyż jego skóra mimo wszystko nie zaczęła gnić po tym, jak postawił swoją łapę na Świętych Ziemiach. Obawiał się jednak, że kara może nadejść z opóźnieniem. W myślach odmawiał modlitwy pokutne, przepraszając bogów za swą niewierność i obiecując zadośćuczynienie. Po powrocie do domu, oczywiście.

Ymla, podobnie jak Sadhat, powoli zaczynała odczuwać pierwsze oznaki zmęczenia. Wyuczono ją na szwaczkę, większość dnia spędzała więc w pozycji siedzącej. Nietrudno się domyślić, iż nie sprzyjało to rozwojowi tężyzny fizycznej.

– Dlaczego wciąż zmierzamy na południe? – spytała zaintrygowana swoimi wrażeniami, cały czas czując północ za plecami. Jak każdy Landagan posiadała niezwykły zmysł pozwalający na doskonałą orientację w przestrzeni.

– Nie mamy żadnego punktu odniesienia. Jeżeli będziemy nieustannie szli w jednym kierunku, w którymś momencie wyjdziemy z tego lasu – wyjaśniła jej wartowniczka.

– Szkoda, że nie wspięliśmy się na jedną z gór. Moglibyśmy stamtąd wszystko zobaczyć.

– To zajęłoby strasznie dużo czasu – stwierdziła Hiala. – Zbocza są bardzo strome, a nie ma tam żadnych ścieżek. Szczyty też należą do bogów.

– A gdyby tak wdrapać się na drzewo? – proponowała dalej Ymla. – Teren zaczyna się obniżać, z wierzchołka byłoby coś widać. Retekapp, ty masz silne ręce…

– Nie ma mowy – odburknął górnik. – Pokłułbym się igłami, zresztą gałęzie są za wysoko, a ja nie dam rady wdrapać się po pniu. ‘

– Bolą mnie nogi – wydyszał nagle Sadhat. – Zróbmy krótką przerwę.

– Dobry pomysł – zgodziła się Ymla. – Strasznie chce mi się spać.

Retekappowi nie spodobał się pomysł jego przyjaciela. Pragnął wciąż w szaleńczym tempie maszerować naprzód, aby jak najprędzej odkryć coś ciekawego.

– Jeszcze kawałek, no chodźcie… – starał się zachęcić swoich towarzyszy.

– Nie musimy się nigdzie spieszyć – powiedziała strażniczka. – Mamy łuk, a wierzcie mi, ja potrafię strzelać, toteż o jedzenie nie musimy się martwić. Też jestem zmęczona, to była moja czwarta wachta z rzędu. O, tam możemy rozpalić ognisko i ułożyć się do snu – Wskazała na skrawek płaskiej ziemi pomiędzy dwoma potężnymi świerkami.

Mimo niezadowolenia organizatora wyprawy, jej uczestnicy udali się w wyznaczone miejsce, zdjęli plecaki i rozścielili koce. Sadhat znalazł w pobliżu trochę połamanych przez wiatr konarów i zebrał je na opał. Po chwili większość drużyny drzemała ogrzewana przez żółtopomarańczowe płomienie. Choć futro chroniło ich przed chłodem i nie musieli nosić ubrań innych niż wstęga materiału owinięta wokół pasa dla przyzwoitości, milej było zasypiać przy cieple ognia. Jawy nie opuścili jedynie Retekapp, który podjął się podtrzymywania ognia, oraz Layfan, niepocieszony kategorycznym zakazem wydobywania jakichkolwiek dźwięków ze swojego instrumentu.

– Na co się tak gapisz? – zapytał górnik, reagując na penetrujące spojrzenie bębniarza.

– Mówiłeś, że będę mógł grać.

– Och, daj spokój. Nie widzisz, że musimy odpocząć? – wyrzucił mu Retekapp. – Jutro sobie pobrzędkolisz.

– Jesteś niespokojny – zauważył Layfan. – Chcesz wszystko tak… szybko.

– Posłuchaj, minął już szmat czasu, odkąd zacząłem podejrzewać, że jesteśmy oszukiwani. Teraz, gdy dostałem szansę odkrycia prawdy i ukazania jej innym, zależy mi, żeby doszło do tego jak najszybciej. Jutro wyruszamy z samego rana. Lepiej się już połóż. Do pilnowania ogniska wystarczy jedna osoba.

Muzyk przytaknął i opuścił tors na podłoże. Gdy zamknął oczy, w głowie zaczęły mu się samoistnie układać nowe wzory rytmów. Dudniące kompozycje wypełniały jego myśli, wprowadzając go w stan nieświadomości. Coś sprawiało, że czuł się tu wyjątkowo. Tu jest tak łagodnie, cicho, bez tych wszystkich Landaganów i ich krzyków, płaczu, narzekań, pretensji… Tylko on. I sen.


***


Słońce minęło zenit. Gromada, najedzona owocowymi konfiturami zwiniętymi z domu przez Ymlę, maszerowała ochoczo naprzód. Podczas posiłku Layfan dał wreszcie upust swojej mocy twórczej i walił w bęben, aż dookoła trzęsła się ziemia. Energiczny akompaniament wprowadził ich w radosny nastrój, może za wyjątkiem Getana, który wciąż starał się przekonać pozostałych, że ta puszcza ciągnie się w nieskończoność i, zamiast wciąż bezsensownie brnąć dalej, lepiej wrócić do domu. Próby te były zazwyczaj ukrócane przez opryskliwe reprymendy przełożonej.

Grupa zdążyła się już przyzwyczaić do tego, że lider zostawia ją z tyłu. Zdziwili się, gdy nagle zatrzymał się i krzyknął coś niezrozumiałego, po czym puścił się pędem przed siebie.

– Retekapp! – zawołała go Ymla. – Dokąd biegniesz?!

Górnik nie zwrócił nawet na to uwagi i po chwili zniknął za wzniesieniem.

– Musimy go dogonić! – rzuciła strażniczka.

Ruszyli za nim. Wkrótce okazało się, co było powodem jego euforii. Jakieś osiemset łokci przed nimi linia drzew urywała się. Udało im się opuścić las. Wartownicy jeszcze przyspieszyli, chcąc jak najprędzej dopaść do Retekappa, który znów się zatrzymał.

– Droga! – wrzeszczał do nich. – Droga z kamienia!

W mgnieniu oka wszyscy znaleźli się na wybrukowanym szlaku. Sadhat i Layfan dotarli jako ostatni z racji tego, że ograniczały ich nadmierna tusza bądź też spory instrument majtający za plecami. Gładkie, równo ułożone bloki były zupełnie nowym doznaniem dla poduszeczek łap, zazwyczaj stąpających po żwirze, ściółce lub ubitej ziemi.

– Niesamowite… – zachwyciła się Ymla. – Jak oni to zrobili?

– W końcu są bogami – zauważył Getan.

– Przypuszczam, że i nam udałoby się zrobić coś takiego… Tylko pochłonęłoby to strasznie dużo pracy – podzielił się swoimi przemyśleniami Retekapp.

– W którą stronę idziemy? – spytał go kolega po fachu.

– W lewo – odparł Retekapp.

– Nie, lepiej będzie w prawo – sprzeciwiła się Hiala.

– Na “kamień, pergamin, nożyce” – zaproponował górnik.

– Dobra.

Po trzech rundach ostatecznie padło na lewo.

– Pozwoliłam ci wygrać, tylko dlatego, że jesteś mężczyzną – stwierdziła strażniczka.

– Tak, jasne. To w tej grze da się specjalnie przegrywać?

Podróżnicy huknęli gromkim śmiechem. Nie rozbawiło to jedynie bębniarza, który wpatrywał się bez celu w chmury sunące po niebie.

– Ruszajmy – zaordynował Retekapp.

Reszta podążyła za nim. Getan na wszelki wypadek podbiegł jeszcze do lasu i przyniósł spróchniały konar, który położył na ścieżce, aby później łatwiej było odnaleźć zakręt, pomstując przy tym na bezmyślność swoich towarzyszy.

Trakt wiódł wzdłuż brzegu świerkowego boru. Poniżej niego leżały łąki pokryte soczyście zieloną trawą, upstrzone kąkolami i makami. Rejon, po którym się przemieszczali, był mocno pagórkowaty, a najwyższe wzniesienia znajdowały się daleko, zatem wciąż nie mogli dobrze zorientować się w terenie.

Po około dwóch klepsydrach wędrówki droga odkleiła się od puszczy i zaczęła meandrować pomiędzy wzgórzami niczym rzeka, w której zamiast wody płynęły szare, obrobione bryłki skał. Wraz z płomienną tarczą powoli opadająca za horyzont z podróżników stopniowo uciekał zapał rozbudzony przez niezwykłe odkrycie. Jedynie Retekapp wciąż gnał do przodu, cały czas gapiąc się przed siebie. Umknął mu przez to pewien dosyć istotny szczegół.

– Patrzcie – zawołał Layfan. – Jakie to wysokie!

Bębniarz wskazywał palcem potężną, kamienną konstrukcję wyłaniającą się zza pagórka. Przypominała pień drzewa zwieńczony czymś na kształt korony. Landaganowie nie potrafili znaleźć w swoim języku odpowiedniego słowa, którym można by było określić ten obiekt.

Hiala poleciała po lidera grupy, który dalej szedł sobie jak gdyby nigdy nic. Jeśli nie przeoczyłby ogromnego gmachu, z pewnością mieliby problem z utrzymaniem go w zasięgu wzroku. Opowiedziała Retekappowi o ich odkryciu, asekuracyjnie złapawszy go za rękę, aby nie próbował nawet myśleć o odłączeniu się. Tym razem nie musieli długo czekać na pozostałych, gdyż sami narzucili sobie niebywałe tempo, najprawdopodobniej gnani przez palącą ciekawość. Wkrótce pędzili wspólnie po drodze, aż pazury zaczęły stukać o podłoże. Kolejne wiraże ukazywały coraz więcej budynków. Szybkim tempem zbliżali się do roju dachów pokrytych dziwnym, zielonym materiałem. Jeszcze pięćset sążni, jeszcze kilka zakrętów… Wstąpili do najpiękniejszej i najpotężniejszej osady, jaką mieli okazje widzieć w swoim życiu. Podróżnicy natychmiast zyskali przekonanie, że tu mieszkali bogowie.

Było w niej jednak coś niepokojącego. Piękne, kilkupiętrowe domy o kolorowych fasadach, które znajdowały się po obu stronach drogi, wyglądały na mocno zaniedbane. Miały powybijane szyby, a ich ścian odpadały płaty wapna. Retekapp miał odwagę zaglądnąć do jednego domostwa przez okno. W środku zobaczył jedynie kilka zbutwiałych i poprzewracanych mebli. Czyżby opuścili to miejsce i przenieśli się gdzie indziej?

Nagle w powietrzu rozniósł się wrzask Ymli, która zajrzała za róg jednej z kamienic. Wszyscy pobiegli zobaczyć, co się stało. Kobietę przeraził widok ułożonego w pozycji siedzącej szkieletu. Był podobny do tych, jakie posiadali Landaganowie. Łapy zakończone piętami, prosty kręgosłup, pięciopalczaste dłonie. Wyróżniał się jednak czaszką, która z tyłu była mocno zaokrąglona, zaś kości twarzy miała płaskie. Taki kształt głowy mogli ujrzeć do tej pory jedynie na ilustracjach w świętych księgach przedstawiających Stworzycielki.

Łzy płynęły po nasadzie pyska trzęsącej się ze strachu szwaczki. Górnicy spojrzeli po sobie, nie odzywając się ani słowem, podobnie jak Hiala. Layfan zdawał się nie przejmować całym zajściem. Ciszę przerwał dopiero Getan.

– To niemożliwe… – wyraził swoje niedowierzanie łapiąc się za głowę. – Ale jak? Przecież oni są wieczni. Opiekują się duszami zmarłych, które przybywają tu po śmierci. Gdzie jest Ogród Hgatekk, dokąd udają się ci, którzy odeszli? Gdzie są bogowie?! To na pewno tylko zły sen. Ja… Ja muszę się obudzić…

Wypowiedziawszy te słowa, rozpłakał się, po czym zaczął wbijać sobie pazury w dłonie i okładać się po głowie.

– Uspokój się! – wrzasnęła na niego strażniczka, chwytając go za nadgarstki i przyciągając do siebie. – To o niczym nie świadczy. Może ktoś po prostu to z czegoś zrobił, tak samo jak dzieciom robi się lalki z gałganków.

Hiala zdawała sobie sprawę, że nie było to zbyt przekonujące wyjaśnienie, jednak towarzysz z warty po chwili się opanował.

– Idziemy dalej – zarządził Retekapp. – Jeśli rozejrzymy się po okolicy, to niechybnie dowiemy się czegoś więcej.

Wrócili na główną ulicę i skierowali się w głąb gąszczu kamiennych konstrukcji. Budowle stawały się coraz wyższe i bardziej majestatyczne, lecz wciąż wyglądały na opuszczone. Mijali przewrócone karety, roztrzaskane stragany. I kolejne trupy. Leżące na środku drogi, przewieszone przez poręcze balkonów, oparte o framugi drzwi. Tłumaczenia Hiali całkowicie straciły na wiarygodności.

– Jurdyhara… – Ymla wymamrotała imię jednej z Matek Stworzycielek.

– Nie wzywaj jej – zrugał ją Retekapp. – Jej już nie ma.

– Jak śmiesz tak mówić?! – wyrzucił mu Getan.

– Mówię o tym, co widzę – odwarknął. – Ich w ogóle już nie ma. Przestali istnieć. Bogowie umarli.

Strażnik nie był w stanie wymyślić jakiejkolwiek sensownej odpowiedzi. Wykrzywił swoją kufę w grymas emanujący przerażeniem i niedowierzaniem.

– Co zrobimy teraz? – zapytała wartowniczka.

– Nie ma sensu dłużej tu siedzieć, musimy ściągnąć więcej osób – stwierdził przywódca. – Weźmiemy ze sobą coś, co posłuży jako dowód naszego odkrycia, i wrócimy do Tayapeyi. Widzicie tę wielką chatę, o tam? W niej z pewnością znajdziemy ciekawe fanty.

Przeszli trzy czwarte stai w wyznaczonym przez lidera grupy kierunku i znaleźli się na ogromnym placu w kształcie koła, od którego odchodziły liczne aleje. Na samym jego środku stał pomnik pokryty zielonkawym nalotem. Uwieczniono na nim boga płci męskiej, ubranego w zwiewne szaty. Ymla, Layfan i Sadhat zatrzymali się, żeby podziwiać doskonałe odwzorowanie szczegółów świadczące o kunszcie artysty. Zachwycanie się pięknem sztuki przerwał im Retekapp, który zwrócił uwagę na to, że nie mają zbyt wiele czasu, bo za chwilę zrobi się ciemno.

Budynek, do którego zmierzali, miał regularne kształty i mocno spadzisty dach. Poza bryłę wystawała wysoka wieża, na szczycie której znajdowała się biała, okrągła tarcza z dziwnymi oznaczeniami na obrzeżu, nieco przypominającymi landagański sposób zapisu liczb. Do jej centralnego punktu były przymocowane dwie podłużne szable. Retekapp zachodził w głowę, do czego mógł służyć ten dziwny element konstrukcji.

Sporych rozmiarów dębowe podwoje były szeroko otwarte, jak gdyby zapraszały podróżników do wejścia. Wsunęli się do środka. Hiala poleciła, aby nikt się nie odłączał od pozostałych. Zakurzony hall miał dobre sto łokci długości, zaś strop był tak wysoko, że mogły się pod nim zmieścić najstarsze okazy drzew. Na jego przeciwległym końcu znajdowały się schody, zaś po bokach – niezliczone drzwi. Pomysłodawca wyprawy wybrał losowo jedne z nich i szarpnął za klamkę. Zamknięte. Kolejne też. I następne. Zdenerwowany wziął siekierę od Sadhata i rozwalił wrota. Wleźli do dosyć sporego pomieszczenia. Po prawej biurko zawalone pergaminami i przystawione do niego krzesło, po lewej – szezląg i spoczywający na nim szkielet. Oprócz tego gigantyczny regał z książkami. Landaganowie w życiu nie widzieli takich mebli.

Retekapp podszedł do biurka i zaczął oglądać leżące na nim rzeczy. Wziął do ręki dwa pręciki połączone ze sobą. Jeden z nich był ostro zakończony, zaś z drugiego wystawał kawałek srebrzystego metalu, który po przejechaniu po pergaminie, lżejszym i wyglądającym zupełnie inaczej niż te używane w kotlinie, zostawiał wyraźny ślad. Górnik wpadł na pewien pomysł. Wbił delikatnie szpikulec w arkusz i zaczął obracać przyrządem. Otrzymał idealny okrąg. Oczarowany powtórzył tę czynność kilkukrotnie i pochwalił się swoim towarzyszom. Przedmiot, nazwany kręgorysem, po chwili wylądował w jego plecaku, stając się zdobycznym łupem. Podobny los spotkał miniaturową wersję dziwnego układu, który widzieli na wieży. Gdy obróciło się parę razy metalowy bolec wystający z obudowy, niby-szable zaczynały się kręcić. Strażniczka zdjęła też ze ściany długi, nieco pordzewiały rapier z rękojeścią ozdobioną krwiście czerwonymi kryształami. Wszystkie te rzeczy miały w sobie coś niezwykłego, coś, co sprawiało, że wszyscy chcieli je podziwiać i badać. Można było wręcz stwierdzić, że emanowały jakąś tajemną, potężną siłą.

Ymla zdjęła z półki opasły tom oprawiony w brązową skórę. Przekartkowała go i zauważyła, że alfabet występujący w księdze, jest bardzo podobny do landagańskiego. Nie było w sumie w tym nic dziwnego, w końcu to boginie matki nauczyły ich pisać. Zatrzymała się na pewnej stronie i zaczęła składać sylaby: “Podług spisu powszechnego, miasto Huntyala w roku tysiąc dwieście pięćdziesiątym trzecim liczyło trzysta dwadzieścia tysięcy…

– Zabierajmy się stąd – zaproponowała Hiala, przerywając szwaczce czytanie. – Wolę spać pod gołym niebem niż wśród nieboszczyków.

– Jeszcze jedno – powiedział Retekapp, podchodząc do szezlągu.

– Co robisz? – spytał Sadhat.

– Zabieram ostateczny dowód – odrzekł Retekapp i położył dłonie na głowie trupa.

– Nie możesz tego zrobić! – wyrwał się Getan.

– Kto mi tego zabroni? Bogowie nagle powstaną z martwych?

– Zbezcześcisz jego ciało!

– To tylko kości. Nic nie znaczące resztki. Naprawdę nie rozumiecie, że ich już nie ma?! – Górnik podniósł nagle głos. – Przez stulecia dusiliśmy się w malutkiej kotlinie tylko dlatego, że baliśmy się wyjść poza góry! To miejsce leży dwa dni drogi od domu, a nie odkryliśmy go wyłącznie przez strach! Nie możemy się więcej lękać. Na pewno nie głupiego szkieletu, który nie jest w stanie nam nic zrobić.

Getan chciał podejść do Retekappa, lecz Hiala zmierzyła go groźnym wzrokiem i uczyniła wyraźny ruch ręki w kierunku przytroczonego do pasa sztyletu, co wystarczyło, aby powstrzymać wartownika. Przywódca oderwał czaszkę od kręgosłupa i umieścił ją w swoim tobołku.

– Idziemy – zarządził i skierował kroki w kierunku wyjścia.


***


Obóz rozbili na kilka staj w głębi lasu. Usiedli wokół ogniska i zajadali się suszonymi owocami, które wziął ze sobą z domu Sadhat.

– Ciekawe, co się będzie działo, kiedy wrócimy już do kotliny – zastanawiała się Ymla.

– Opowiemy naszym braciom i siostrom o wszystkim. Potem zorganizujemy kolejne wyprawy i zaczniemy wznosić nowe wioski na tych ziemiach. Albo nawet wprowadzimy się do tej osady z kamienia… – wysnuł swoją wizję Retekapp.

– A jeśli nam nie uwierzą? – zmartwiła się jego kuzynka.

– To, co ze sobą zabraliśmy na pewno ich przekona.

– O ile zechcą wysłuchiwać jakichkolwiek wyjaśnień zanim złożą nas w ofierze przebłagalnej – wtrąciła się Hiala. – Musimy być przygotowani na ucieczkę. W razie czego możemy znowu przedostać się tutaj i odczekać pewien czas, żeby zorientowali się, że zaraza to bujda.

– Tak czy inaczej nie musimy się niczego obawiać – stwierdził przywódca. – Prawda jest po naszej stronie.

Getan nie pokładał ufności w słowa górnika. Bogowie są, jeśli nie tu, to gdzieś indziej. A on im bluźni. Wartownik żałował, że nie dał się wtedy zabić. Zachowanie życia nie było warte narażania swojej duszy na gniew Najwyższych. Z drugiej strony, skoro do tej pory nic się nie stało… Nie! Nie wolno mu tak myśleć. Kara nadejdzie prędzej czy później. Można jedynie spróbować naprawić swoje błędy, aby załagodzić jej wymiar…


***


Promienie wschodzącego słońca, przebijające się przez gałęzie drzew, obudziły Sadhata. Podniósł plecy z ziemi i przeciągnął się. Powietrze było rześkie i chłodne. Brzuch domagał się śniadania. Layfan ma w plecaku soloną wieprzowinę. Nada się w sam raz na zaspokojenie porannego głodu.

Plecaka nie ma. Bębniarza też nie. Pewnie poszedł załatwić potrzebę. Zaraz, przecież nie brałby ze sobą wszystkich maneli!

– Layfan! – zawołał go, budząc przy okazji resztę ekipy. – Gdzie jesteś?!

– Co się stało? – zapytał rozespany Retekapp.

– Cichy zniknął.

– Jak to “zniknął”?

– Nie wiem. Pewnie dokądś sobie poszedł. Sam wstałem dopiero przed chwilą i już go nie było.

– Musimy go poszukać – postanowiła Ymla.

– Chyba oszalałaś – zadrwił z niej krewny. – Jeżeli się rozproszymy, ponowne zebranie się zajmie wieki. Nie znamy terenu. Nie możemy ryzykować.

– Przecież nie zostawimy go samego na Ziemi Bogów – zaoponował Getan, kładąc nacisk na dwa ostanie słowa.

– Mam go w nosie. Nie raczył nas o niczym powiadomić, niech więc teraz radzi sobie sam. Przecież czuje północ, prawda? Jak będzie chciał, to wróci do domu. Ja nie mam zamiaru na niego czekać.

– Ja też nie – poparła go Hiala.

– Ty go namówiłeś, żeby z nami poszedł – wyrzucił mu Sadhat. – Nie interesuje cię to, co się może z nim stać?

– Taki jesteś odważny, to idź za nim. Ale na mnie nie licz.

Upokorzony przez przyjaciela, Sadhat zamilkł. Na wyraźny rozkaz przywódcy wszyscy zaczęli zbierać swoje rzeczy i szykować się do dalszej drogi.


***


Teren powoli się wznosił. Jak wszystko dobrze pójdzie, wieczorem powinni dotrzeć do przełęczy. Ymla obawiała się powrotu do Tayapeyi. Z zachowania jej kuzyna może wyniknąć coś niedobrego. Jest zbyt porywczy. Zbyt butny. A wobec Layfana postąpił po prostu podle. Gdy dostał to, co chciał, muzyk przestał być już mu potrzebny. To samo pewnie dotyczy się i jej. Jeśli zrobi coś nie po jego myśli, odwróci się od niej…

Miała sobie za złe, że dała się namówić na wyprawę. Nie była aż tak wierząca jak Getan, toteż zdążyła się pogodzić już z faktem, że to, co wmawiano im od dziecka, było kłamstwem. Nie o to jednak chodziło. Retekapp obiecał, że dzięki tej podróży wszystko się zmieni. I to okazało się oszustwem. Wszystko będzie takie samo. Może i nie będzie trzeba więcej słuchać się kapłanek. Może Landaganowie zyskają nowe tereny do życia. Ale ona wciąż będzie stała gdzieś z boku, nie potrafiąc postawić na swoim. Równie brzydka, równie odrzucona, równie samotna.

W zamyśleniu wodząc wzrokiem po okolicy, natrafiła na sporych rozmiarów obiekt. Był porośnięty mchem, lecz poza tym nic nie wskazywało na jego naturalne pochodzenie.

– Spójrzcie tam! – krzyknęła do reszty. – To chyba znowu jakaś budowla.

Wszyscy podbiegli do konstrukcji, zastanawiając się, w jakim celu postawiono ją w takiej głuszy. Wieża była wykonana z kamienia, miała około dwadzieścia łokci średnicy i trzydzieści wysokości, a wejście stanowiły półokrągłe u góry drzwi.

Wstąpili do środka. Na parterze było jedno ogromne pomieszczenie, w którego centrum stało coś w rodzaju ołtarza. Znajdował się na nim złoty posąg przedstawiający Boga, jednak znacznie różniącego się od reszty. Jego twarz była pozbawiona oczu, ust i nosa. Wąskie schody tuż przy ścianie wiodły do wyższych kondygnacji budynku. Retekapp zabrał ze sobą Sadhata i zaoferował się sprawdzić, co kryje się na kolejnych piętrach, polecając innym, aby pozostali na dole. Chwilę później wrócili, a Retekapp trzymał w ręce książkę.

– Wygląda na to, że ktoś tu mieszkał. Na górze są sypialnie i coś, co przypomina kuchnię – poinformował przywódca. – Nie znaleźliśmy żadnych kości, ale mamy to. – Przekazał Ymli zbiór kartek oprawiony w drewno. – Przeczytaj nam.

Szwaczka otworzyła na pierwszej stronie, dumna z umiejętności, którą nie mógł pochwalić się żaden inny uczestnik wyprawy. Mężczyznom, tradycyjnie wykonującym prace fizyczne, nie było potrzebne wykształcenie, podobnie jak Hiali, która od dziecka interesowała się wyłącznie polowaniami i bijatyką. Znaki, jakimi zapisano księgę, były niemal identyczne z tymi, które zostały użyte w dziwnym tomiku zabranym z wielkiej osady.

“Spisane przez Pugharlę Kiuyi”

W tym momencie zrobiła krótką pauzę i spojrzała na innych. To imię nosiła jedna z Bogiń Matek.

“Te notatki są być może ostatnimi w historii ludzkości. Zaraza zmogła całą krainę, od Juhyat po twierdzę Thoron. Przeżyłyśmy tylko my, strażniczki świątyni Gyunmona oraz dwie kobiety, których cudem nie dotknęła choroba. Przybyły z położonego nieopodal miasta Huntyala. Na własne oczy widziały, jak pomór pochłania kobiety i mężczyzn, dzieci i starców. Wszyscy pokryli się wrzodami, i zaczęli pluć krwią, by po najwyżej dwóch dniach wyzionąć ducha. Doprawdy wielki jest gniew Najwyższych.

Oszczędzonych zostało w sumie szesnaście niewiast. I ani jednego męża, by móc przedłużyć ludzki ród. Przez siedem dni i nocy błagałyśmy Gyunmona, by się nad nami zlitował i przybył do nas. Wreszcie ukazał się najstarszej z nas, Jurdyharze. Obwieścił nam, że bogowie znienawidzili lud człowieczy i zapragnęli zmieść nas z powierzchni ziemi. Szlachetny Pan Gyunmon wstawił się jednak za nami i za owymi kobietami z Huntyali, jako iż przez całe swoje życie byłyśmy mu wierne. Jurdyhara prosiła go, abyśmy mogły powić dzieci i dać początek nowym pokoleniom. On rzekł, że jest w stanie sprawić, że powijemy potomków, nie będą one jednak ludźmi. Zrozpaczona wizją samotnej śmierci, przystała na tę propozycję. Gyunmon obiecał, że jutro przyśle ojców.

Następnego dnia przybyły wilki. To one miały spłodzić naszych synów i córki. Bałyśmy się. Czułyśmy wstręt. Ale nie było innej drogi. Chciałyśmy, żeby pozostała po nas choćby najmniejsza cząstka, nawet ukryta w mieszańcach, i uczyniłyśmy to.

Dziesięć z nas jest już brzemiennych. Wybieramy się do niezamieszkałej do tej pory kotliny Tayapeya, gdzie Szlachetny Pan wyznaczył dla nas nowy dom. Powiedział nam też, że bestie nam będą towarzyszyły, dopóki nie urodzimy wystarczająco dużo dzieci. Za trzy dni wyruszamy w drogę.

Nie wiem, czy ktoś kiedykolwiek jeszcze przeczyta nasze świadectwo. Może na innych kontynentach są ludy, które przeżyły…”

– Łżesz! Bluźnisz! – wrzasnął Getan i rzucił się na Ymlę, przewracając ją na podłogę.

Zaczął okładać ją pięściami i obrzucać najgorszymi obelgami. Szwaczka wyła, błagając, żeby przestał. Hiala podbiegła do strażnika, złapała go za ręce, podniosła z ziemi i odciągnęła do tyłu. Ten jednak wyszarpał się i znowu zmierzał w kierunku leżącej kobiety, trzęsąc się ze wściekłości.

Nie udało mu się dotrzeć do swojej ofiary. Nie wymierzył jej sprawiedliwości. W jego plecach utkwił klin siekiery. Czerwień trysnęła na wszystkie strony. Wartownik krzyknął z bólu i padł.

– Więcej nam nie przeszkodzisz – powiedział Retekapp i wyrwał broń z ciała Getana.

Nikt więcej się nie odezwał. Wstrząśnięci wpatrywali się uwalanego krwią w trupa.

Ymla otrząsnęła się z szoku i podpełza do wartownika. Z niedowierzaniem nim potrząsnęła. Był martwy. To nie ulegało żadnej wątpliwości.

– Retekapp… – załkała – ty go zabiłeś…

– Może miałem czekać, aż najpierw zatłucze ciebie?

– Ale on nie chciał… Nie wiedział, co robi… Mogliście go tylko uspokoić…

– Był niespełna rozumu. Nie zawahałby się zamordować. Tak czy inaczej, pozbyliśmy się utrapienia.

– Ty, ty… – wydukała – jesteś szalony! Nienawidzisz nas!

Szwaczka wstała i wybiegła ze świątyni, nie zabierając ze sobą niczego. Sadhat chciał ją zatrzymać, lecz nie zdołał pochwycić. Spojrzał na swojego przyjaciela. W ręku dzierżył narzędzie zbrodni, a z jego oczu biła opętańcza wściekłość. Przeraził się go. Po raz pierwszy ujrzał, jaki jest naprawdę. Nie chciał już mieć z nim nic wspólnego. Bez chwili zastanowienia poleciał za Ymlą.

– I co teraz? – spytała kompletnie zaskoczona Hiala.

– Do diaska z nimi – splunął przywódca. – Nie mam zamiaru się tym przejmować. Wrócimy we dwójkę. Od nas zależy przyszłość Landaganów. To nie moja wina, że nie potrafią tego zrozumieć.


***


Jak tu pięknie. Nie ma nikogo. Tylko on i śpiewające ptaki. Przechodząc pomiędzy drzewami, palcami smagał chropowatą korę. Jego stopy delikatnie szurały po mchu. Powietrze miało przyjemny, żywiczny zapach. Oddychał głęboko. Napawał się spokojem.

– Tacy żałośni. Obrzydliwi. – Nagle za swoimi plecami usłyszał kobiecy głos.

Miała włosy koloru miodu, a jej oczy były zielone niczym szmaragd. Naga. Bosa.

– O kim mówisz? – chciał się dowiedzieć Layfan.

– O was. Bękarty.

– Dlaczego mnie nie lubisz?

– Jesteś jednym z nich. Potomkiem ludzi.

– Ludzi?

– Nazywacie ich bogami, choć nimi nie są.

– Oni umarli. Tak mówi Retekapp.

– Prawdziwi Panowie są nieśmiertelni. A te pomioty obrócono w proch za zło, jakie sprowadzili swoimi czynami na ten świat. To ścierwa. Gdyby ich nie wytępiono, rozleźliby się po całym świecie i wszystko zniszczyli. Nie mieli żadnego szacunku do pozostałego stworzenia. Dbali tylko o siebie. Bóg Gyunmon oszczędził kilka niewiast. Upadły tak nisko, że zgodziły się współżyć ze zwierzętami, byleby tylko przedłużyć swój parszywy ród. Pozostawiły po sobie brudne, śmierdzące ślady. Was i swoje domy z kamienia.

– Ty też jesteś boginią, tą prawdziwą? Ładnie wyglądasz.

– Jestem nimfą. Duchem natury.

– Zabijesz mnie?

– Nie, ale tylko jeśli mi pomożesz.

– Co mam zrobić?

– Potrzebuje twojego ciała. Zabierzesz mnie ze sobą. Podejdź do mnie.

Layfan uczynił, jak mu kazała. Gdy stał tuż przy niej, poczuł, jak wnika w niego. Serce Landagana napełniła się ciepłem, a umysł rozjaśnił się. Był teraz razem z nią. Znał jej myśli i zamiary.

Chodźmy.


***


Górnik starał się ze wszystkich sił, aby dopędzić Ymlę. Odbijał się coraz mocniej, sadził susy tak długie, jak tylko potrafił. Wołał ją, lecz zdawała się być głucha na wszelkie prośby o zatrzymanie się. Dystans pomiędzy nimi się zmniejszył, jeśli wykrzesa z siebie choć odrobinę więcej, uda mu się…

– Stój! – krzyknął, łapiąc ją za rękę.

– Nie! – odwarknęła. – Nie wrócę do tego mordercy!

– Ja też nie mam takiego zamiaru. Chciałem tylko, żebyś na mnie zaczekała.

Szwaczka przestała opierać się chwytowi. Po futrze na jej pysku spływały krople słonej wody. Sadhat również zaczął ronić łzy.

– On go zabił – szepnęła. – Tak po prostu go zabił.

Zdruzgotana oklapła na ziemię, ciężko dysząc. On przysiadł tuż przy niej, wciąż trzymając dłoń kobiety.

– Nie mamy dokąd pójść – stwierdziła z przestrachem. – Nie ma już dla nas miejsca w Tayapeyi. Jeśli im uwierzą, to oni będą rządzić. I usuwać z drogich wszystkich, którzy ośmielą się sprzeciwić. Jeśli ich zabiją, nas spotka taki sam los.

– Musimy ich powstrzymać. Opowiemy Landaganom o tym, co zrobił Retekapp.

– To nic nie da. Oni mają czaszkę. Kręgorys. Dotrą tam pierwsi. To ich będą słuchać.

– Zostańmy więc tutaj. Możemy schronić się w osadzie bogów.

– Nie przetrwamy zimy. Umrzemy z głodu. Nie umiemy polować. Zresztą, gdy im się uda, wrócą tam z innymi Landaganami.

– Najgorsze, co możemy w tej chwili zrobić, to się poddać. Wstawaj. Idziemy. Albo nie. Odpocznijmy jeszcze chwilę. Zmęczyłaś mnie tym pościgiem…

Oboje roześmiali się serdecznie.


***


Powoli zbliżali się do siodła przełęczy. Ostatni skrawek słońca wystawał jeszcze zza gór, oświetlając połacie terenu czerwonym blaskiem sączącym się pomiędzy drzewami.

– Powinniśmy spodziewać się strażników – Hiala ostrzegła swojego towarzysza. – Trzymaj broń w pogotowiu.

– Co racja to racja – odparł Retekapp. – Mimo wszystko myślę, że unikniemy konfrontacji. Prościej będzie ich przekonać, niż zabić. O ile nie są obłąkani jak Getan.

Zatrzymał się i zdjął plecak. Jego serce dudniło, każde uderzenie brzmiało niczym grzmot. Odpiął klapę i ostrożnie wyciągnął czaszkę, pieczołowicie zawiniętą w koc. Ściągnął okrycie i schował do torby, po czym z powrotem zarzucił ją na siebie. Ruszyli dalej. Krok za krokiem, coraz bliżej celu. Słup graniczny. Dym z ogniska. Dach strażnicy.

Wartownicy zerwali się na równe nogi, widząc nadchodzących przybyszów. Chwycili w dłonie oszczepy i stanęli im na drodze.

– Bądźcie przeklęci, wiarołomcy! – obarczył ich winą jeden ze zbrojnych. – Sprowadziliście na nas gniew bogów!

– Oto wasi bogowie – odkrzyknął Retekapp, wyciągając rękę, w której dzierżył czaszkę. – A raczej to, co z nich zostało. Już nie musisz się ich lękać, bracie. Oni przeminęli. Teraz jest nasz czas.

Biel szczątków uderzała po oczach strażników. Hipnotyzowała swoją nierzeczywistością. Oczodoły ziały pustką. Rząd równych zębów szczerzył się do nich.

Nieruchoma. Martwa. Wyzwoleni.

Zaostrzone drągi opadły z łoskotem na ziemię.


***

Tuż przed skrajem lasu dopadł ich zmrok. Mimo usilnych prób nie udało się rozpalić ognia.

Leżeli wtuleni w siebie na posłaniu z mchu i modrzewiowych gałązek. Ymla nie mogła zamknąć oczu. Za każdym razem, gdy zwierała powieki, zdawało się jej, że widzi białą plamę. Początkowo bezkształtną, z każdym opuszczeniem fałd skóry nabierająca formy. Błękitny i brązowy pierścień świeciły w blasku księżyca, podobnie jak bursztynowe ślepia górnika.

– Boję się zasnąć – rzekła szwaczka. – Widzę coś, gdy mam zamknięte oczy…

– Ja też – odparł Sadhat, nerwowo przełykając ślinę.

Nasze dzieci… Dwunaste pokolenie.

Gwałtownie szarpnęli ciałami, przechodząc do siadu i rozglądając się na wszystkie strony.

– Słyszałaś to?! – wydyszał przestraszony górnik.

Tak mnie nie ujrzycie…

Mimowolnie zacisnęli powieki i przed nimi pojawiła się wyraźnie zarysowana, świetlista sylwetka pośród mroku, ubrana w srebrzysty płaszcz z kapturem. Jej twarz była jasna i gładka.

– Kim jesteś? – zapytała nieśmiało Ymla, po chwili zdając sobie sprawę, że słowa te wybrzmiały jedynie w jej myślach.

Waszą pramatką. Na imię mi Pugharla. Dotknęliście mojej duszy, czytając księgę. Zapisując swoje myśli, przenosimy na papier część naszej jaźni. I ta właśnie cząstka zostaje w świecie żywych.

– Dlaczego nas okłamałyście? – rzuciła oskarżającym tonem szwaczka, dając upust niepewności i zagubieniu.

Bałyśmy się, że pozwolicie sobie na zbyt dużo. Że bogowie zetrą Landaganów z powierzchni ziemi tak jak ludzi. Bałyśmy się was. Łatwiej było wymyślić, że stworzyłyśmy istoty z niczego, niż przyznać się do prawdy przed samym sobą. Owoce naszych łon to bestie.

– Po co więc w ogóle dałyście nam życie? – zdziwił się Sadhat.

Wilki nie były tym, czego oczekiwałyśmy. W trudnych chwilach człowiek jest w stanie przyjąć wszystko. Nie mogłyśmy pogodzić się z tym, że po nas nie będzie już nikogo.

– Więc jesteśmy tylko waszymi przetrwalnikami. Ostatnim dziełem powstałym w wyniku lęku przed zniknięciem – zauważyła z goryczą Ymla.

Kochamy was. Jesteście naszymi dziećmi.

– Oszukałyście nas. Uwięziłyście w wiecznym lęku – ponowił oskarżenie Sadhat.

Chciałyśmy was ochronić przed gniewem bogów.

– Za co nas nienawidzą? Za co was wytępili? – Szwaczka zażądała wyjaśnień.

Za pychę. Za pragnienie wielkości. Za nienasycone żądze. Za tereny zrównane pod miasta. Wieże sięgające nieba. Krew rozlaną w imię złota i sławy.

– To nie ma sensu. Nie mogłyście po prostu nas przed tym ostrzec? – buntowała się dalej Ymla.

Nie posłuchalibyście. Rozpierzchlibyście się na cztery strony świata i zapomnieli o wszystkim. Ciągle parlibyście do przodu, próbując cierpliwość Stwórców jak my. Musiałyśmy wyznaczyć granicę. Widoczną, namacalną.

– I tak skończyło się na tym samym. Landaganowie dowiedzą się o prawdzie.

Jeszcze nie wszystko stracone. Możecie ich ostrzec.

– To nic nie da. Nic ich nie powstrzyma, jeśli będą świadomi, jakie skarby znajdują się za górami. Poza tym, nie mam pojęcia, w jaki sposób bylibyśmy w stanie ich przekonać.

Masz brzemienną siostrę, Ymlo. Jutro, tuż przed zmierzchem, powije dziecko. Córkę pobłogosławioną przez samego Opiekuna Ludzkości, Gyunmona. Przy narodzinach będą dziać się cuda. Ona nauczy was, jak żyć w zgodzie z bożym prawem. Przygotujcie ich na jej przyjście.

– Ale jak?

Dowiecie się wkrótce…

– Jej sylwetka powoli zaczęła się rozpływać, aż w końcu oglądali jedynie ciemność zamkniętych powiek. Otworzyli oczy i spojrzeli po sobie.

– Musimy wrócić do Tayapeyi – rzekł z emfazą Sadhat.

– Nie uda nam się – stwierdziła Ymla. – Zbytnio się oddaliliśmy.

– Jeśli wyruszymy teraz, zdążymy.

– Jestem zbyt zmęczona, by iść.

– Dasz radę. Podtrzymam cię.

Wziął ją pod rękę i skierowali się powolnym krokiem na północ.


***


Słońce wznosiło się nad dziedziców człowieczeństwa po raz pierwszy w nowej epoce. Pochód, uformowany w momencie, gdy dwaj strażnicy dołączyli do Retekappa i Hiali, mimo początkowych oporów porwał za sobą lud i zaniósł dobrą nowinę do wszystkich zakątków kotliny. Noc upłynęła pod znakiem blasku pochodni oraz rozbryzgującej się na wszystkie strony krwi ciemiężycieli i opornych na prawdę. Świt przywitały okaleczone ciała kapłanek zwisające z gałęzi drzew niczym zwierzęce tusze.

Landaganowie potrzebowali jedynie iskry, która wznieci w nich pożar. Wybudzi z letargu. Tym impulsem okazał się być właśnie Retekapp. Wielbili go. Chcieli, aby został przywódcą. Lecz on nie pragnął władzy. Jego marzeniem było wyzwolenie. I choć realizacja pochłonęła wiele ofiar, niczego nie żałował. W głowie wciąż tkwiły mu przykre obrazy z dzieciństwa. Ponure twarze i złowrogie słowa. Bądźcie posłuszni albo przeklęci. Musicie dochowywać wierności Stwórczyniom. Tradycja stanowi o naszym przetrwaniu. Uciemiężenie i strach czające się w każdym zdaniu. Śmierć, choć bolesna, była nieadekwatną karą za lata zastoju. Boża Służba mogła nie znać prawdy, lecz to nie zwalniało z odpowiedzialności.

Mieszkańcy Tayapei nie dowiedzieli się o zapiskach Pugharli. Ta historyjka, najprawdopodobniej zmyślona jak wcześniejsze bajki o bogach, wzbudziłaby tylko niepotrzebny ferment. Retekappa nie interesowało, skąd pochodzi jego rasa. Może i byli potomkami ludzi i wilków. Wiedział za to, że nie stoją za tym żadne nadnaturalne istoty. W życiu zbyt wiele rzeczy zależało od przypadku, żeby wiara w bóstwa miała jakiekolwiek uzasadnienie.

Zarządczyni wioski zezwoliła – czy może raczej nie ośmieliła się sprzeciwić – na zorganizowanie kolejnej wyprawy, tym razem zakrojonej na szerszą skalę. Podobnych ekspedycji mieli dokonać mieszkańcy innych osad. Wszystko po to, by odkrywać nieznane i znaleźć nowe miejsca do życia.

Górnik i Hiala stali na placu, oczekując przybycia ochotników. Zgromadziło się ich już całkiem sporo, młodych i starych, kobiet i mężczyzn. Szmery i szepty roznosiły się dookoła.

Wkrótce jednak, oprócz ekstatycznych pomruków, do uszu zebranych docierał też inny dźwięk. Walenie w bęben. Początkowo ledwie słyszalne, z czasem jednak przybierające na sile.

– To chyba Layfan – szepnęła Hiala do swojego kompana.

– Pal go sześć – burknął Retekapp. – Trzeba tylko przypilnować, żeby nie wypaplał, co naprawdę stało się z pozostałymi.

Tłumek rozglądał się na wszystkie strony, starając się zlokalizować źródło hałasu.

– Spokojnie, moje siostry i bracia. Bębniarz miał do nas dołączyć, jak tylko reszta drużyny upewni się, że zdrowiu Sadhata nic nie zagraża.

Retekapp rozpoczął swoją przemowę, lecz po chwili był zmuszony przestać. Rytm wystukiwany z niebotyczną szybkością stał się na tyle głośny, że odkrywcy nie były w stanie zrozumieć nawet osoby stojącej kilka łokci dalej. Zerwał się też silny wiatr zginający wierzchołki drzew.

Du, dum, dum dum dum, du, dum, dum dum dum, du, dum, dum dum dum. Wibracje wrzynające się coraz mocniej w głowy ludzi. Niektórzy nie wytrzymywali nawet przy zatkanych uszach i uciekli do domów. Została tylko nieliczna garstka, w tym dwójka odkrywców.

Wyłonił się zza zakrętu. Biła od niego dziwna, bladoniebieska poświata. Do faktu, iż moment później Retekapp został sam na placu, przyczyniło się też to, że Cichy wygrywał takt za pomocą dwóch rąk, jednocześnie poruszając się do przodu. Jego instrument lewitował tuż przed nim.

Górnik miał wrażenie, że zaraz ogłuchnie. Z trudem opierał się lękowi. Nawet Hiala go opuściła…

– Czego chcesz?! – wrzasnął z całej siły do Layfana.

Muzyk nagle przestał maltretować membranę opiętą na glinianym naczyniu.

– Zostaniecie ukarani – odkrzyknął mu bębniarz – za przewinienia przeszłe i przyszłe, których nie będzie. Nie wyrżniecie żadnego lasu pod wasze miasta. Nie zatrujecie żadnego strumienia waszymi nieczystościami. Nie zabijecie żadnego stworzenia z powodu innego niż głód.

Wypowiedziawszy te słowa, ponownie zaczął uderzać w instrument, wprawiając podłoże w dygot. Wiatr zerwał się ponownie, tym razem z kilkukrotnie większą siłą, porywając płoty i więźby dachowe. Podmuchy powietrza stopniowo dokonywały unicestwienia wioski przy akompaniamencie niskich tonów.

Retekapp padł na ziemię, aby nie zostać uniesionym. Drewniana belka lecąca w jego kierunku. Strach. Uderzenie. Połamane kości. Ból. Żal. Pomylił się. Jak bardzo on się pomylił. Wydyszana z ledwością ostatnia prośba o przebaczenie. Śmierć.


***


Spóźnili się. Przybyli do Tayapeyi tuż za Layfanem. Usłyszeli bębny głośniejsze od grzmotów, gdy zbliżali się do granicy. Ponagleni przez ciekawość, popędzili do Scurali tylko po to, by ujrzeć, jak demolują ją huraganowe wichry przywołane przez Cichego.

Nie mieli pojęcia, dlaczego to robił. Czy wymierzał sprawiedliwość w imię bogów? Czy miało to jakikolwiek związek z jego zniknięciem? Niepewności nie mogły zostać wyjaśnione. Wszelkie nawoływania Ymli i Sadhata zagłuszały wściekłe szarpnięcia wiatru. Z trudem czołgając się, rozpaczliwie starali się zmniejszyć dystans pomiędzy nimi a muzykiem. Fragmenty chat fruwały nad ich głowami, przerzucane z miejsca na miejsce.

Brakowało im sił. Po całonocnym marszu nogi odpadały im ze zmęczenia. Lecz brnęli dalej, łokieć za łokciem. Pogrążony w transie Layfan zdawał się nie zwracać na nich uwagi. Ymla modliła się, żeby tylko udało im się doczłapać do niego i wyrwać go ze szponów opętania. Wzywała boginie matki, choć wiedziała, że nie są w stanie pomóc. Wzywała Gnuymona, którego nawet nie znała.

Wichura dogniatała do podłoża, a wibrujące basy miażdżyły bębenki. Jeszcze tylko kilkanaście stóp. Z coraz większym wysiłkiem odrywali kończyny od gleby. Lecz nagle okazało się, że najbliższe otoczenie bębniarza jest wolne od podmuchów powietrza. Szwaczka, która dotarła tam pierwsza, z ledwością wstała, podeszła do Layfana i złapała go za nadgarstki. Wiatr ucichł i wszystko opadło na ziemię, a grajek odzyskał trzeźwość umysłu.

– Layfan! – załkała Ymla. – Co się z tobą stało?! Dlaczego niszczysz wioskę?!

Cichy spojrzał jej prosto w ślepia nienawistnym wzrokiem.

– Muszę powstrzymać was przed unicestwieniem świata. Tak samo, jak zostali powstrzymani ludzie.

– To szaleństwo! Skąd możemy wiedzieć, co stanie się w przyszłości?

– Jesteśmy tacy sami, jak oni. Potrafimy tylko wielbić samych siebie i nienawidzić innych.

– Layfan, nie! To nieprawda!

Protest Ymli nie spotkał się z żadną odpowiedzią.

– Dla kogo będziesz grał, jeśli wszystkich zabijesz?

– Dla Niej.

Muzyk uwolnił się z jej chwytu i podniósł dłoń, by ponownie uderzyć w instrument. Nie opadła jedna na koźlą skórę, lecz na ziemię, razem z całym ciałem, które zostało odepchnięte na bok i kilkukrotnie rażone kolutowym ostrzem. Gliniany instrument roztrzaskał się z hukiem, a dusza jego właściciela scalona z nimfą uniosła się w górę, by po chwili rozpłynąć się w powietrzu.

– Na co się tak gapisz?! – krzyknęła do szwaczki wściekła Hiala, dzierżąca w dłoni zakrwawiony sztylet. – Może powinnam, jak ty, grzecznie go prosić, żeby przestał? Dobrze chociaż, że przerwałaś to przeklęte dudnienie.

– Ale…

– Żadnych “ale”! Z wariatami się nie dyskutuje. Wariatów się pozbywa, żeby nie przeszkadzali innym. Powinniście być mi wdzięczni, że uratowałam wam dupska.

– I tak tylko odroczyłaś moment śmierci – zauważył Sadhat. – Widziałaś, co on robił? Musiały działać przez niego jakieś nadnaturalne siły, jeśli nie sami bogowie.

– Pluję na bogów! – wściekła się strażniczka. – Jak chcą pozbawić mnie życia, to muszą znaleźć na to lepszy sposób. Łatwo się nie poddam.

Ymla wpatrywała się zaszklonymi oczami w martwego Layfana. Lubiła go. Tak pięknie grał. Nie doszłoby do tego, gdyby tak nim nie gardzono. Gdyby ktoś próbował się z nim zaprzyjaźnić. Może wtedy nie uciekłby od nich. Ile osób będzie musiało jeszcze odejść?

Nuyfa. I jej córka. Szwaczka zerwała się i podbiegła w kierunku swojej chaty, nie odzywając się do nikogo. Sadhat natychmiast ruszył za nią.

Wielu konstrukcjom nie udało się przetrwać wichury. Wszędzie leżały porozrzucane sztachety, krokwie, meble. Gdzieniegdzie także trupy. Z gruzów wyłonił się Verru, kurczowo obejmujący swoją żonę i ich maleńkiego bobasa. Zawołał Ymlę, lecz nie odpowiedziała mu, wciąż gnając do domu.

Wkroczyła w stertę połamanego drzewa i zaczęła odrzucać rozłupane deski, które jeszcze niedawno tworzyły ścianę. Jej twarz zastygła w bezruchu. Przed oczami miała okrągły brzuch zmiażdżony przez belkę ze stropu.

Wybuchła rzewnym płaczem i przytuliła się do swojej martwej siostry. Dlaczego akurat ona? Przecież miała urodzić dziecko pobłogosławione przez boga. Zbawiciela.

Nagle oślepił ją silny blask. Podniosła głowę i ujrzała zarys postaci stojącej w złocistej poświacie.

Boli mnie serce, gdy muszę na to patrzeć.

Nieznajomy wystąpił ze światła, ukazując swoje oblicze. Zdobiły go purpurowe szaty, a twarz stanowiła idealnie płaską powierzchnię pozbawioną narządów. Wyglądał zupełnie jak posąg, który stał w świątyni.

– Dlaczego… – zaszlochała Ymla – Dlaczego to się dzieje?

Zrobiłbym wszystko, byście nie musieli cierpieć, lecz nie mogę. Choć jestem najpotężniejszy ze wszystkich bogów, sam nie dam rady przeciwstawić się pozostałym. Dla innych jesteście najpodlejszym ze stworzeń. Piątym kołem u wozu, którego oglądanie napawa obrzydzeniem. Ja was kocham. To ja dałem wam życie. Nie jesteście idealni, tak samo jak nie jestem i ja. Istnieje jedna rzecz, dla której warto, abyście trwali. Możecie czynić dobro.

– I cóż z tego, skoro wciąż karzecie nas za zło?

Od teraz już nie. Będziecie musieli sami siebie sądzić. Bogowie opuszczają ten świat, a duchy, takie jak ten, który złączył się z Layfanem, zostaną wypędzone. Uznałem, że tak będzie najlepiej, i zdołałem przekonać resztę. Nikt już was nie napiętnuje. Nikt też wam nie pomoże. Będziecie zdani na własne ręce i prawa natury. Ofiarujemy wam swobodę. Jej cenę poznacie wkrótce.

Szwaczka spojrzała na ciało Nuyfy.

– Co się z nią z stało? Co z jej dzieckiem?

Nie martw się. Są teraz ze mną. Layfan, Retekapp i Getan też. Nie obwiniaj się za ich śmierć. To nie ty przelałaś ich krew. Muszę już odejść. Spotkamy się, gdy minie twój czas.

– Jak powiemy o tym innym? Nie uwierzą nam.

Oni już o tym wiedzą. Każdy Landagan usłyszał tę rozmowę. Do zobaczenia.

Gnuymon wstąpił do aury, która po chwili zgasła. Sadhat podbiegł do Ymli i przytulił ją. Przez chwilę byli w stanie wydobyć z siebie jedynie zawodzenie i płacz.

– Co zrobimy teraz? – zapytał przez łzy górnik.

– Wykorzystamy to, co nam dano – odpowiedziała Ymla. – Przeżyjemy swoje życie najlepiej, jak tylko potrafimy. Musimy poszukać innych, którzy przetrwali kataklizm.

– Racja. Nie ma czasu do stracenia.

Wygrzebali się z gruzów i zaczęli kroczyć ulicą, nawołując swoich pobratymców i trzymając się za ręce.

styczeń 2015