Jeden krok. Drugi.
Trzeci. Na kolejne nie mam siły. Zaraz dopadnie mnie krwiożercza
bestia i raz na zawsze przekreśli szanse na wypełnienie misji. Nie,
nie mogę się poddać. Nie zawiodę moich ludzi. Nie pozwolę, by
dwadzieścia lat walki o przetrwanie, ordynarnie mówiąc, poszło
się jebać. Mimo okropnego zmęczenia brnę dalej pośród
radioaktywnego pyłku topoli. Kurewstwo wykańczało mnie jeszcze
przed wojną, a podkręcone putinowskim plutonem stało się
prawdziwym utrapieniem, zwłaszcza, że jedyną ochronę przed nimi
stanowiły białe maseczki behapowskie podwędzone z Castoramy.
Wszystko zaczęło
się dwadzieścia lat temu. Siedzimy sobie przy piwerku u Mariana na
chacie, w telewizji puszczają wiadomości. Mówią tam o tym całym
konflikcie na Ukrainie, że niby Rosjanie wysyłają tam coraz więcej
wojsk i nie wiadomo, co z tego wyniknie. Marian powiedział wtedy, że
pewnie skończy się na atomówkach, bo tak jest w każdym filmie. No
to zacząłem rozkminiać, żeby jakiś schron postawić. Bo w sumie
w wolnym czasie i tak tylko siedzieliśmy na tyłkach i chlaliśmy, a
w razie czego dobrze mieć jakąś miejscówkę na przeczekanie
ataku. Razem z Marianem postanowiliśmy przystosować moją ogródkową
szopkę do tego celu.
Zaczęliśmy od
wypieprzenia wszystkich zbędnych gratów. Pozbyliśmy się trochę
połamanych plastikowych krzeseł, starych wędek i poplamionych
świerszczyków (Marian mówił, żeby zostawić, ale wytłumaczyłem
mu, że do schronu wpuścimy pełno lasek, żeby potem odbudować
cywilizację). Mamuśka jak zobaczyła, co robimy, to się w głowę
popukała. Mimo tego kontynuowaliśmy pracę, jak się później
okazało, ze zbawiennym skutkiem. Zamontowaliśmy skobel z drugiej
strony drzwi, żeby można było zamykać je od środka.
Uszczelniliśmy okno pianką poliuretanową, a pod nim wykuliśmy
otwór strzelecki, w sam raz na wiatrówkę. Później trochę przez
niego pizgało, ale zatykaliśmy go skarpetkami. Okazał się za to
nieoceniony podczas licznych walk z mutantami. Zainstalowaliśmy też
filtr powietrza (stożkowy do subaru imprezy, nie jakieś
goebbelsowkie gówno) i wody (tu musieliśmy niestety liczyć na
zwykły wkład brity) Przy okazji zorientowaliśmy się, że w sumie
to nie mamy jeszcze instalacji wodociągowej i elektrycznej.
Poprowadzenie szlaucha ze stawu do szopki nie było problemem. Trochę
gorzej z zasysaniem, ale jak się później okazało, niektórzy
mieszkańcy schronu mieli już spore doświadczenie w tej dziedzinie.
Z prądem mieliśmy niezłe perypetie. Na początku chcieliśmy
pociągnąć na lewo ze słupa, ale Mariana kopnęło i wylądował w
szpitalu. Przez trzy dni musiałem robić sam. W tym czasie
opracowałem i skonstruowałem generator ze starego roweru
wyposażonego w dynamo. Przyniosłem też trochę zapasów z domowej
spiżarni (głównie bimber i wina owocowe) oraz stare koce i
poduszki.
Miejscówka była
już w zasadzie gotowa. Doszliśmy jednak z Marianem do wniosku, że
jest trochę za mała. Przewidzieliśmy ją na cztery osoby, a to z
pewnością nie wystarczyłoby na odbudowanie cywilizacji. Zaczęliśmy
więc odwiedzać mieszkańców Zadupia i namawiać ich, żeby
przyłączyli się do budowy kolejnych schronów. Większość wzięła
nas za wariatów, ale znalazło się kilku chętnych. Przerobiliśmy
więc dwie opuszczone altanki na działkach i stary garaż
Malinowskiego, który zgodził się nam go oddać w zamian za
skopanie tyłka Grubemu zalecającemu się do jego córki. Tak oto
powstał ZAJEB, czyli Zadupiańska Aglomeracja Jądrowoodpornych
Ergonomicznych Budynków.
Niestety ZAJEB
posiadał jedną znaczącą wadę. Niemożliwe było przemieszczanie
się pomiędzy poszczególnymi JEBami bez wychodzenia na zewnątrz. W
warunkach silnego promieniowania stanowiło to śmiertelne
zagrożenie. Postanowiliśmy połączyć schrony siecią podziemnych
tuneli. Nie zdążyliśmy zejść na dwa metry pod ziemie, a nikomu
nie chciało się już kopać, więc zatrudniliśmy do tego lokalnych
meneli. Byli skrajnymi optymistami, bo zamiast zagwarantowanego
miejsca w ZAJEBie woleli dwadzieścia złotych jako zapłatę.
Po miesiącu nasz
przeciwaatomowy azyl był już gotowy. Pozostało jedynie czekać na
atak wroga. I oto nadszedł ten pamiętny dzień, w którym głośno
zawyła syrena strażacka przy remizie. Przed udaniem się do schronu
zabrałem dzieła kultury, które uznałem za najważniejsze dla
naszej cywilizacji – „Królów Życia” Gangu Albanii i
„Blondyneczkę” Bayer Full, oczywiście pirackie kopie kupione na
odpuście. Do ZAJEBu wpuszczaliśmy tylko ładne laseczki i
prawilnych chłopaków, ale jednych i drugich nie było zbyt wiele,
więc potem wchodził każdy jak leci, aż osiągnęliśmy
dwudziestoosobowy limit. Serce mi się krajało, kiedy patrzyłem na
tłumy nie mogące dostać się do schronów. Długo śniłem o
skrobaniu tipsów o drzwi altanki, które nie ustawało kilka dni po
wybuchu wojny jądrowej. Później dowiedziałem się, że Mariola
zapomniała wziąć ze sobą pilniczka.
Przez spory kawał
czasu żyliśmy w pokoju i względnym komforcie. Odbudowa cywilizacji
szła zgodnie z planem, urodziło nam się kilkoro dzieci. Braki w
zapasach uzupełniali dzielni stalkerzy, uprawialiśmy również
grzyby, które służyły za substytut mięsa, warzyw, herbaty,
APAPu, viagry i kilku innych rzeczy. Problemy pojawiły się po kilku
latach. Zaczęły napadać nas krwiożercze mutanty. Najgorsze były
Mohery. Nazwaliśmy je tak ze względu na dziwne, malutkie antenki na
głowach. Strzały z wiatrówek i koktajle Mołotowa nie robiły na
nich najmniejszego wrażenia. Odpędzał je natomiast widok plecaków
i koszulek z Hello Kitty, dlatego nosiliśmy je jako ochronę. Na
domiar złego ZAJEB podzielił się na dwie frakcje: Zjednoczoną
Prawicę zajmującą altanki i Zjednoczoną Lewicę rezydującą w
pozostałych schronach. Wojna między nimi trwa do tej pory, chociaż
nikt nie pamięta już, kto był za, a kto przeciwko wprowadzeniu
Jednoosobowych Okrągłych Wychodków. Walki pochłonęły mnóstwo
ofiar i zasobów, osłabiając obronę przed mutantami. Naszą
ostatnią nadzieją na przeżycie było skontaktowanie się z innymi
grupami ocalałych. Tuż po wybuchu wojny założyliśmy specjalną
grupę na Facebooku, do której mieli zgłaszać się mieszkańcy
schronów spoza ZAJEBu. Owszem, jesteśmy z Marianem kumaci, ale nie
wierzyliśmy, że nikt na całym świecie nie wpadł na ten sam
pomysł co my. Po dwudziestu latach okazało się, że mieliśmy
rację. Napisali do nas ludzie z Wygwizdowa, niewielkiej wioski
leżącej kilkanaście kilometrów od Zadupia. Skryli się przed
pociskami jądrowymi w piwnicach. Dziwiło nas to, że nasi stalkerzy
do tej pory jeszcze się nie spotkali. Tak czy inaczej ruszyłem na
ekspedycję razem z Marianem i Tomkiem. Niestety, ich stroje Hello
Kitty uległy zabrudzeniu podczas czołgania się przez tunele i
tylko ja przeżyłem spotkanie z Moherami. Byłem już blisko celu,
gdy natknąłem się na jakiegoś innego mutanta, tego, który goni
mnie do tej pory. Wygląda prawie jak człowiek, ma jednak fioletową
skórę. Jestem zbyt zmęczony, by biec dalej. Kryję się za
śmietnikami. Bestia znalazła mnie, ale tanio skóry nie sprzedam.
– W imię ZAJEBu,
skurwysynu! – krzyknąłem, wymachując tasakiem w jego kierunku.
– Panie, co pan?!
– odpowiedział mutant. – Ja tylko dwa złote na piwo chciałem
pożyczyć.
No comments:
Post a Comment