Friday, September 11, 2015

"Szopka 2035"

 Jeden krok. Drugi. Trzeci. Na kolejne nie mam siły. Zaraz dopadnie mnie krwiożercza bestia i raz na zawsze przekreśli szanse na wypełnienie misji. Nie, nie mogę się poddać. Nie zawiodę moich ludzi. Nie pozwolę, by dwadzieścia lat walki o przetrwanie, ordynarnie mówiąc, poszło się jebać. Mimo okropnego zmęczenia brnę dalej pośród radioaktywnego pyłku topoli. Kurewstwo wykańczało mnie jeszcze przed wojną, a podkręcone putinowskim plutonem stało się prawdziwym utrapieniem, zwłaszcza, że jedyną ochronę przed nimi stanowiły białe maseczki behapowskie podwędzone z Castoramy.

Wszystko zaczęło się dwadzieścia lat temu. Siedzimy sobie przy piwerku u Mariana na chacie, w telewizji puszczają wiadomości. Mówią tam o tym całym konflikcie na Ukrainie, że niby Rosjanie wysyłają tam coraz więcej wojsk i nie wiadomo, co z tego wyniknie. Marian powiedział wtedy, że pewnie skończy się na atomówkach, bo tak jest w każdym filmie. No to zacząłem rozkminiać, żeby jakiś schron postawić. Bo w sumie w wolnym czasie i tak tylko siedzieliśmy na tyłkach i chlaliśmy, a w razie czego dobrze mieć jakąś miejscówkę na przeczekanie ataku. Razem z Marianem postanowiliśmy przystosować moją ogródkową szopkę do tego celu.

Zaczęliśmy od wypieprzenia wszystkich zbędnych gratów. Pozbyliśmy się trochę połamanych plastikowych krzeseł, starych wędek i poplamionych świerszczyków (Marian mówił, żeby zostawić, ale wytłumaczyłem mu, że do schronu wpuścimy pełno lasek, żeby potem odbudować cywilizację). Mamuśka jak zobaczyła, co robimy, to się w głowę popukała. Mimo tego kontynuowaliśmy pracę, jak się później okazało, ze zbawiennym skutkiem. Zamontowaliśmy skobel z drugiej strony drzwi, żeby można było zamykać je od środka. Uszczelniliśmy okno pianką poliuretanową, a pod nim wykuliśmy otwór strzelecki, w sam raz na wiatrówkę. Później trochę przez niego pizgało, ale zatykaliśmy go skarpetkami. Okazał się za to nieoceniony podczas licznych walk z mutantami. Zainstalowaliśmy też filtr powietrza (stożkowy do subaru imprezy, nie jakieś goebbelsowkie gówno) i wody (tu musieliśmy niestety liczyć na zwykły wkład brity) Przy okazji zorientowaliśmy się, że w sumie to nie mamy jeszcze instalacji wodociągowej i elektrycznej. Poprowadzenie szlaucha ze stawu do szopki nie było problemem. Trochę gorzej z zasysaniem, ale jak się później okazało, niektórzy mieszkańcy schronu mieli już spore doświadczenie w tej dziedzinie. Z prądem mieliśmy niezłe perypetie. Na początku chcieliśmy pociągnąć na lewo ze słupa, ale Mariana kopnęło i wylądował w szpitalu. Przez trzy dni musiałem robić sam. W tym czasie opracowałem i skonstruowałem generator ze starego roweru wyposażonego w dynamo. Przyniosłem też trochę zapasów z domowej spiżarni (głównie bimber i wina owocowe) oraz stare koce i poduszki.

Miejscówka była już w zasadzie gotowa. Doszliśmy jednak z Marianem do wniosku, że jest trochę za mała. Przewidzieliśmy ją na cztery osoby, a to z pewnością nie wystarczyłoby na odbudowanie cywilizacji. Zaczęliśmy więc odwiedzać mieszkańców Zadupia i namawiać ich, żeby przyłączyli się do budowy kolejnych schronów. Większość wzięła nas za wariatów, ale znalazło się kilku chętnych. Przerobiliśmy więc dwie opuszczone altanki na działkach i stary garaż Malinowskiego, który zgodził się nam go oddać w zamian za skopanie tyłka Grubemu zalecającemu się do jego córki. Tak oto powstał ZAJEB, czyli Zadupiańska Aglomeracja Jądrowoodpornych Ergonomicznych Budynków.

Niestety ZAJEB posiadał jedną znaczącą wadę. Niemożliwe było przemieszczanie się pomiędzy poszczególnymi JEBami bez wychodzenia na zewnątrz. W warunkach silnego promieniowania stanowiło to śmiertelne zagrożenie. Postanowiliśmy połączyć schrony siecią podziemnych tuneli. Nie zdążyliśmy zejść na dwa metry pod ziemie, a nikomu nie chciało się już kopać, więc zatrudniliśmy do tego lokalnych meneli. Byli skrajnymi optymistami, bo zamiast zagwarantowanego miejsca w ZAJEBie woleli dwadzieścia złotych jako zapłatę.

Po miesiącu nasz przeciwaatomowy azyl był już gotowy. Pozostało jedynie czekać na atak wroga. I oto nadszedł ten pamiętny dzień, w którym głośno zawyła syrena strażacka przy remizie. Przed udaniem się do schronu zabrałem dzieła kultury, które uznałem za najważniejsze dla naszej cywilizacji – „Królów Życia” Gangu Albanii i „Blondyneczkę” Bayer Full, oczywiście pirackie kopie kupione na odpuście. Do ZAJEBu wpuszczaliśmy tylko ładne laseczki i prawilnych chłopaków, ale jednych i drugich nie było zbyt wiele, więc potem wchodził każdy jak leci, aż osiągnęliśmy dwudziestoosobowy limit. Serce mi się krajało, kiedy patrzyłem na tłumy nie mogące dostać się do schronów. Długo śniłem o skrobaniu tipsów o drzwi altanki, które nie ustawało kilka dni po wybuchu wojny jądrowej. Później dowiedziałem się, że Mariola zapomniała wziąć ze sobą pilniczka.

Przez spory kawał czasu żyliśmy w pokoju i względnym komforcie. Odbudowa cywilizacji szła zgodnie z planem, urodziło nam się kilkoro dzieci. Braki w zapasach uzupełniali dzielni stalkerzy, uprawialiśmy również grzyby, które służyły za substytut mięsa, warzyw, herbaty, APAPu, viagry i kilku innych rzeczy. Problemy pojawiły się po kilku latach. Zaczęły napadać nas krwiożercze mutanty. Najgorsze były Mohery. Nazwaliśmy je tak ze względu na dziwne, malutkie antenki na głowach. Strzały z wiatrówek i koktajle Mołotowa nie robiły na nich najmniejszego wrażenia. Odpędzał je natomiast widok plecaków i koszulek z Hello Kitty, dlatego nosiliśmy je jako ochronę. Na domiar złego ZAJEB podzielił się na dwie frakcje: Zjednoczoną Prawicę zajmującą altanki i Zjednoczoną Lewicę rezydującą w pozostałych schronach. Wojna między nimi trwa do tej pory, chociaż nikt nie pamięta już, kto był za, a kto przeciwko wprowadzeniu Jednoosobowych Okrągłych Wychodków. Walki pochłonęły mnóstwo ofiar i zasobów, osłabiając obronę przed mutantami. Naszą ostatnią nadzieją na przeżycie było skontaktowanie się z innymi grupami ocalałych. Tuż po wybuchu wojny założyliśmy specjalną grupę na Facebooku, do której mieli zgłaszać się mieszkańcy schronów spoza ZAJEBu. Owszem, jesteśmy z Marianem kumaci, ale nie wierzyliśmy, że nikt na całym świecie nie wpadł na ten sam pomysł co my. Po dwudziestu latach okazało się, że mieliśmy rację. Napisali do nas ludzie z Wygwizdowa, niewielkiej wioski leżącej kilkanaście kilometrów od Zadupia. Skryli się przed pociskami jądrowymi w piwnicach. Dziwiło nas to, że nasi stalkerzy do tej pory jeszcze się nie spotkali. Tak czy inaczej ruszyłem na ekspedycję razem z Marianem i Tomkiem. Niestety, ich stroje Hello Kitty uległy zabrudzeniu podczas czołgania się przez tunele i tylko ja przeżyłem spotkanie z Moherami. Byłem już blisko celu, gdy natknąłem się na jakiegoś innego mutanta, tego, który goni mnie do tej pory. Wygląda prawie jak człowiek, ma jednak fioletową skórę. Jestem zbyt zmęczony, by biec dalej. Kryję się za śmietnikami. Bestia znalazła mnie, ale tanio skóry nie sprzedam.

– W imię ZAJEBu, skurwysynu! – krzyknąłem, wymachując tasakiem w jego kierunku.


– Panie, co pan?! – odpowiedział mutant. – Ja tylko dwa złote na piwo chciałem pożyczyć.

No comments:

Post a Comment