Synkopowany
rytm, wystukiwany na glinianych bębnach, wprawiał w ruch ciała
tancerzy. Stłoczeni na placu oświetlonym blaskiem płomieni,
rozcierali stopami cienką warstwę kurzu spowijającą wydeptany
kawałek ziemi. Jednolita masa szybko bijących serc i wyginających
się kończyn przez chaotyczne ruchy wyrażała swoją wdzięczność
bogom za obfite plony.
Retekapp
siedział na świerkowej kłodzie, przykryty kocem, i obserwował
tłum. Stłuczona kostka wykluczyła go z udziału w rytualnej
zabawie. Nie żałował. Uważał, że dzikie podskoki urągają
Stwórczyniom, które przecież nie po to obdarzyły ich rozumem,
żeby zachowywali się jak nieokrzesańcy. Nie było to jednak nic
innego jak naiwne tłumaczenie niechęci do tańca.
Księżyc
zawisł nad pokrytą iglastym lasem Węglową Górą, najwyższym
spośród szczytów okalających kotlinę będącą domem dla
Retekappa i jego pobratymców. Domem i więzieniem jednocześnie. W
ciągu dwudziestu dwóch lat życia zdążył zbadać już niemal
każdą piędź kwadratową terenu Tayapeyi. Powoli zaczynał się tu
dusić.
Pętla
wypiętrzonych skał nigdy się nie poluźni. Zaciskali ją sami
bogowie, których panteon nie ograniczał się wyłącznie do
Pramatek. Ich włości znajdowały się po drugiej stronie grzbietów,
gdzie nie miały prawa postanąć łapy Landaganów.
Lud
szanował stojące ponad naturą prawa i grzecznie pozostawał przy
ziemi danej im przez Stwórczynie. Każdej przełęczy, którą można
było przedostać się do innego świata, bronili strażnicy. Byli
gotowi zabić kogokolwiek, kto ośmieliłby się zbrukać święte
niwy, sprowadzając tym samym zarazę na cały naród.
Retekapp
uważał to za wierutne kłamstwa. Brednie, które wciskają
kapłanki, wierne skostniałej tradycji. Naród się mnoży. Wkrótce
populacja będzie za duża i zaczną zabijać się nawzajem, walcząc
o przestrzeń do życia. Panie nie chciałyby tego. Przecież kochają
własne dzieci. Stworzyły ich na swoje podobieństwo.
Tak
strasznie to dręczy, że nie może powiedzieć wszystkim, co myśli.
Przeklęliby go. Ukatrupili.
Zaraz.
Czy nie można tego po prostu udowodnić? Pójść tam i zaświadczyć,
że nie ma się czego bać?
Zrobi
to. Choćby rzeczywiście sprowadził pomór na kraj. Dłużej już
tu nie wytrzyma.
To
nic takiego. Góry da się przekroczyć. A wartowników ominąć. Ale
nie samemu. Ktoś musi z nim iść, żeby było mu łatwiej.
Na
pewno Sadhat. Pracował razem z nim przy wydobyciu rudy kolutu,
niezwykle wytrzymałego metalu, z którego wytwarzano ozdoby i
ekwipunek wojenny. Zasoby znajdowały się na tyle płytko, by móc
je wydobywać metodą odkrywkową. Było to niezmiernie nużące
zajęcie, aczkolwiek dobrze płatne. Retekapp oddał mu niemałą
przysługę, nakłaniając władczynię wioski do przydzielenia
Sadhata do tej roboty. Nie był to pierwszy raz, kiedy pomógł
swojemu fajtłapowatemu kumplowi, więc z pewnością będzie chciał
spłacić dług wdzięczności.
Dwóch to za mało. Potrzeba co najmniej drugie tyle. Najlepiej kogoś
nielubianego, trzymającego się na uboczu. Verru ma już rodzinę,
nie będzie chciał jej zostawić. Manar zbyt sztywno trzyma się
reguł.
Jego uwagę przykuł jeden z bębniarzy. Z racji młodego wieku był
odrobinę niższy od pozostałych. Wyróżniał się również
nieprzeciętnie długim pyskiem i ciemniejszym futrem. Przy urodzeniu
dano mu na imię Layfan, lecz wołali na niego Cichy. Gdy już raczył
się odezwać, a trzeba zaznaczyć, iż zdarzało się to niezmiernie
rzadko, mówił zdawkowymi zdaniami, z których nie można było
wyczytać żadnych emocji. Miał dwie lewe ręce do wszystkiego za
wyjątkiem muzyki, przez co stał się obiektem licznych kpin.
Kapłanki, które postanowiły wykorzystać jego talent do
uświetnienia religijnych uroczystości, pomiatały nim niczym
zabawką. Doskonale się nada…
Gdy
po skończonych podrygiwaniach wszyscy zaczęli się rozchodzić do
domów, Retekapp zgarnął Sadhata na bok i opowiedział mu o swoich
planach. Spotkały się one z niemalże natychmiastową i
bezwarunkową akceptacją. Razem podeszli do Cichego, który zdawał
się nie przejmować tym, że na placu nie ma już nikogo poza nim i
dwójką górników, i nadal uderzał w koźlą skórę palcami
zakończonymi czarnymi pazurami, dopóki nie został lekko
szturchnięty.
–
Hej, Layfan! – odezwał się do niego Retekapp. – Możesz na
chwilę przestać grać? Chcemy pogadać.
Muzyk
wzdrygnął się i wstał, podnosząc swój bęben, jakby szykował
się do odejścia.
–
Spokojnie – kontynuował Retekapp, strzygąc szpiczastymi uszami. –
Nic ci nie zrobimy. Mamy dla ciebie propozycję. Podobno Boża Służba
cię gnębi. To prawda?
Jego
rozmówca dalej milczał. Wpatrywał w bliżej nieokreślony punkt, a
oczy lśniły mu niczym dwa ogniki. Sadhat stał z założonymi
rękami, wspierając je na otłuszczonym brzuchu. Najchętniej
poszedłby już do domu i położyłby się spać, jednak wierność
zmuszała go do dotrzymywania towarzystwa koledze z pracy.
–
Nie lubią mnie – wypalił nagle Cichy. – Każą mi grać wolno.
Ja chcę szybciej.
–
Jeśli nam pomożesz, ani ty, ani nikt inny nie będzie musiał ich
słuchać. To łgarze. Pokażemy wszystkim, że kłamią. Idziemy na
wyprawę za góry.
–
Ale bogowie…
-
Bogowie nic nam nie zrobią. Jesteśmy ich dziećmi. Zobacz, jak mało
tutaj miejsca. Czterdzieści staj wszerz i wzdłuż. Wkrótce
zabraknie nam ziemi do siania zbóż i stawiania domów. Pomyśl
tylko, tam będziesz mógł bębnić jak tylko zechcesz…
-
Zgoda – Layfan odpowiedział po chwili zastanowienia.
–
Świetnie. Wyruszamy za trzy dni. Bądź półtorej klepsydry po
zmierzchu przy starym młynie. Weź ze sobą prowiant. Tylko nikomu o
tym nie mów i dopilnuj, żeby cię nie zauważono.
Młodzik
skinął głową, obrócił się na pięcie i poszedł do chaty.
Retekapp również pokuśtykał do swojego schronienia, wspierany
przez przyjaciela, który mieszkał tuż obok niego. Podniecony
wizjami przyszłości Landagan z trudem zasnął tej nocy, nie mogąc
doczekać się realizacji szalonych planów.
***
Trzy
doby później czwórka Tayapeiańczyków stała pod walącą się,
drewnianą konstrukcją za wioską. Retekappowi udało się jeszcze
zwerbować daleką krewną Ymlę, nieco starszą od niego i brzydką
jak noc. Daleko jej było do szczupłej sylwetki, końcówką ogona
nieomal szurała po ziemi z racji niskiego wzrostu, jedno oko miało
inny kolor niż drugie, a na kufie widniała biała cętka o
nieregularnych kształtach. Zdecydowano się ją zabrać z dwóch
powodów. Po pierwsze, z oczywistych względów nikt zbytnio się nią
nie interesował, więc przypuszczalnie jej zniknięcie pozostanie
niezauważone przez pewien czas. Po drugie, była kobietą, a płeć
piękna generalnie cieszyła się większym poważaniem wśród
Landaganów. To samicom zazwyczaj powierzano zarządzanie osadami
oraz pośredniczenie pomiędzy ludem a bóstwami, z których
najważniejsze były właśnie kobietami, co miało niebagatelny
wpływ na stosunki społeczne. Sama Ymla liczyła zaś na to, że
okryta chwałą odkrywcy wreszcie znajdzie sobie partnera.
Każdy dźwigał tobołek z ekwipunkiem. Jedzenie po kryjomu zwędzili
ze spiżarni rodzinnych domów, nikt bowiem z nich nie miał jeszcze
własnej chaty. Sadhat wziął ze sobą siekierę, Retekapp niósł
długi nóż i dwa krzemienie służące do rozpalania ogniska, a
Layfan przywiązał do plecaka bęben. Aby nie wzbudzać podejrzeń,
górnicy nie wrócili do siebie po szychcie, lecz od razu dotarli do
umówionego miejsca. Ymla wyszła po południu, powiadamiając
innych, że idzie pozbierać jagody na kolację, a muzyk po prostu
przylazł tu jak gdyby nigdy nic. Nikogo to zbytnio nie dziwiło, w
końcu często znikał gdzieś, żeby wyżywać się w samotności na
hałaśliwym instrumencie.
Ruszyli. Retekapp na czele, za nim kuzynka i bębniarz. Pochód
zamykał Sadhat. Mrok panujący w lesie nie sprawiał Landaganom
żadnych problemów. Stworzycielki obdarzyły ich równie dobrym
wzrokiem co ich czworonożnych Przodków. Głuchą ciszę zaburzało
trzaskanie przydeptywanych gałęzi i stukanie koralików
przywiązanych do przepasek biodrowych.
Bór,
przez który wędrowali, był położony na południe od wioski i
otaczał kopalnię kolutu. Plan zakładał przejście po zboczach gór
za wyrobiskiem, a następnie przedostanie się przez zagłębienie
terenu na zachód od niewielkiego pagórka leżącego u wlotu
przełęczy. Dzięki temu manewrowi powinno udać im się ominąć
wartowników pilnujących przejścia. Strażnica znajdowała się
około stai za miejscem wydobywania rudy i prowadziła do niej ta
sama droga biegnąca wzdłuż przeciwległej krawędzi odkrywki,
jeżeli przyjąć punkt widzenia podróżników.
Rodzinna
Scurala leżała na obrzeżach kotliny, więc opuszczenie Tayapei z
pewnością nie zajmie im dużo czasu. Zanim na dobre zaczną ich
szukać, oni będą już na terenach bogów, na które nikt nie
odważy się wkroczyć. Tam rozbiją obóz, aby zregenerować siły,
i o świcie wyruszą w dalszą drogę.
Po
około klepsydrze marszu dotarli do skrótu. Retekapp gnał naprzód,
popędzany ciekawością i podnieceniem. Śmiał się w duchu,
wyobrażając sobie rozpacz pobratymców, która z pewnością
nastanie, kiedy domyślą się, że czwórka zaginionych wstąpiła
na Święte Ziemie. Już wkrótce nic nie będzie w stanie im
zagrozić. Oszacowali, że przy oszczędnym gospodarowaniu zapasy
żywności wystarczą im na około trzy dni. W tym czasie powinni
odkryć coś, co pozwoli udowodnić innym, że ich przekonania są
błędne. Może znajdą cenny skarb? Albo spotkają bogów? Zresztą,
sam fakt, że nie będzie żadnej zarazy, powinien wystarczyć…
Ciąg
optymistycznych myśli przerwał mu świst oszczepu, który wbił się
w ziemię tuż przed nim.
–
Więcej ostrzeżeń nie będzie! – Stanowczy ton nie pozostawiał
żadnych złudzeń. – Dokąd to się wybieracie?
Wszyscy
odwrócili głowy w lewo. Strażnik. Przywódca grupy chciał sięgnąć
po zaostrzony drąg, lecz powstrzymał się, zauważając sztylet
błyszczący w poświacie srebrnego globu. Tym razem broń niechybnie
utkwiłaby w jego sercu, a nie w glebie.
–
My, my… – wydukał Retekapp – zgubiliśmy się.
–
Tak, jasne – zakpił z niego wartownik. – Wybraliście się na
grzyby, po zmroku? Czy może raczej chcieliście przejść za góry?
Głupcy! Sprowadzilibyście na nas zgubę! Całe szczęście, że
poruszacie się z gracją niedźwiedzia… Słychać was na staje
stąd. – Odpiął przytroczony do kamizelki róg i zadął w
niego. – Za moment przybędzie tu moja towarzyszka i razem upewnimy
się, czy na pewno podążacie właściwą drogą… Prosto do
kapłanek.
Młody
górnik czuł, jak powoli ulatuje z niego cały zapał. Pragnął
protestować, buntować się, wymyślić jakąś wymówkę, jednak
wiedział, że to nic nie da. Spojrzał w kierunku pozostałych.
Sadhat stał ze spuszczonym pyskiem, a oczy Ymli, zarówno to
niebieskie, jak i brązowe, świdrowały go nienawiścią i poczuciem
żalu. Layfan zdawał się nie przejmować całą sytuacją i stał
niemalże na baczność, gapiąc się w niszczyciela ich marzeń.
Chwilę później przybiegła strażniczka. Zatrzymała się tuż
przy swoim kompanie i omiotła wzrokiem klikę, po czym zwróciła
się do nich:
–
Wybieraliście się na Ziemie Bogów…
Nagle
złapała wartownika za nadgarstek, wbijając mu pazury w skórę, co
sprawiło, że rozluźnił chwyt, wypuszczając sztylet. Wykręciła
mu rękę i przystawiła mu nóż do gardła.
–
Wypaplaj to komuś, Getan, to o spłodzeniu potomstwa będziesz mógł
zapomnieć – szepnęła do niego, a potem znowu odezwała się do
wędrowców: – Niczego tam nie ma. Zwykły las.
–
Skąd to wiesz? – zapytał niepewnie tłuścioch.
–
Powiedzmy, że tam zaglądałam.
–
Jak daleko zapuściłaś się poza granicę? – Chciał się
dowiedzieć Retekapp, którego serce waliło jak młot, ożywione
płomykiem nadziei.
–
Nie więcej niż dwie staje. Obchody nie trwają długo. Starałam
się nie wzbudzać podejrzeń.
–
Dlaczego więc sądzisz, że nie mamy tam czego szukać? – ciągnął
dalej lider grupy. – Może tuż za tym lasem znajduje się coś
niezwykłego?
–
Tak czy inaczej nie powinno was to interesować. Dobrze wiecie, co o
tym sądzi Boża Służba.
–
Czy Boża Służba da jeść, gdy ziemie w kotlinie nie będą już w
stanie karmić, bo będzie nas za dużo? Czy raczej rozkażą zabijać
tych zbędnych? Ufam rozumowi, prawdziwemu darowi Stworzycielek, a
nie wymyślonym gusłom. Kapłanki chcą, żebyśmy się bali, gdyż
wtedy łatwiej rządzić.
–
Może i masz rację. Ale tego nie da się zmienić.
–
Nigdy tego nie zrobimy, jeżeli będziemy siedzieć bezczynnie.
Musimy spróbować. Pójdziemy tam, a potem wrócimy i wszystko im
opowiemy. Nie będzie pomoru. Jeżeli to byłaby prawda, już dawno
powinny pożreć nas robale. Przecież sama tam byłaś.
Strażniczka
na chwilę zamilkła, ani na moment nie rozluźniając chwytu, którym
oplatała Getana, po czym rzekła:
–
W porządku. Wybierzecie się tam, ale ze mną. Ty też – zwróciła
się do swojego partnera. – I guzik mnie to obchodzi, czy ci się
to podoba, czy nie.
–
Nigdy! Świętokradcy, bluźniercy!
–
Niewielu Landaganów boi się bogów bardziej od kolutu –
powiedziała, przyciskając mocniej nóż do gardła. – Wątpię,
abyś do nich należał.
Wartownik
trząsł się i głośno sapał. Na jego twarzy malował się grymas
przerażenia. Groźba śmierci była jak najbardziej poważna.
–
Dobrze. Pójdę – zgodził się drżącym głosem.
–
Na wszelki wypadek zwiążę ci ręce, żebyś nie wpadł na jakiś
głupi pomysł. Spróbuj uciec, to skończysz z dziurą w plecach.
Kobieta
spełniła swój zamiar za pomocą kawałka konopnego sznura, który
nosiła zawsze przy sobie.
–
Wstąpimy jeszcze po drodze do strażnicy. Zabierzemy stamtąd kilka
potrzebnych rzeczy. Aha, przez to całe zamieszanie zapomniałam się
przedstawić. Nazywam się Hiala i pochodzę z Osady Drwali na
północy. Ten łepek to Getan, niedawno przydzielili go do
pilnowania tego przejścia. Przepraszam za niego, jest jeszcze młody
i zbyt głupi, żeby wszystko zrozumieć…
–
To nic. Najważniejsze, że się nam udało. Jestem Retekapp, to moja
kuzynka Ymla, ten chudy to Layfan, no i jest z nami jeszcze Sadhat.
Dzięki, że nam pomagasz.
–
Nie ma sprawy. Chodźmy już. Nie ma czasu do stracenia.
***
Kiedy znaleźli się już spory kawałek za słupem granicznym,
Hiala, ostatecznie upewniwszy się o zasadności tego czynu,
oswobodziła Getana. Strażnik czuł się już nieco pewniej, gdyż
jego skóra mimo wszystko nie zaczęła gnić po tym, jak postawił
swoją łapę na Świętych Ziemiach. Obawiał się jednak, że kara
może nadejść z opóźnieniem. W myślach odmawiał modlitwy
pokutne, przepraszając bogów za swą niewierność i obiecując
zadośćuczynienie. Po powrocie do domu, oczywiście.
Ymla, podobnie jak Sadhat, powoli zaczynała odczuwać pierwsze
oznaki zmęczenia. Wyuczono ją na szwaczkę, większość dnia
spędzała więc w pozycji siedzącej. Nietrudno się domyślić, iż
nie sprzyjało to rozwojowi tężyzny fizycznej.
–
Dlaczego wciąż zmierzamy na południe? – spytała zaintrygowana
swoimi wrażeniami, cały czas czując północ za plecami. Jak każdy
Landagan posiadała niezwykły zmysł pozwalający na doskonałą
orientację w przestrzeni.
–
Nie mamy żadnego punktu odniesienia. Jeżeli będziemy nieustannie
szli w jednym kierunku, w którymś momencie wyjdziemy z tego lasu –
wyjaśniła jej wartowniczka.
–
Szkoda, że nie wspięliśmy się na jedną z gór. Moglibyśmy
stamtąd wszystko zobaczyć.
–
To zajęłoby strasznie dużo czasu – stwierdziła Hiala. –
Zbocza są bardzo strome, a nie ma tam żadnych ścieżek. Szczyty
też należą do bogów.
–
A gdyby tak wdrapać się na drzewo? – proponowała dalej Ymla. –
Teren zaczyna się obniżać, z wierzchołka byłoby coś widać.
Retekapp, ty masz silne ręce…
–
Nie ma mowy – odburknął górnik. – Pokłułbym się igłami,
zresztą gałęzie są za wysoko, a ja nie dam rady wdrapać się po
pniu. ‘
–
Bolą mnie nogi – wydyszał nagle Sadhat. – Zróbmy krótką
przerwę.
–
Dobry pomysł – zgodziła się Ymla. – Strasznie chce mi się
spać.
Retekappowi nie spodobał się pomysł jego przyjaciela. Pragnął
wciąż w szaleńczym tempie maszerować naprzód, aby jak najprędzej
odkryć coś ciekawego.
–
Jeszcze kawałek, no chodźcie… – starał się zachęcić swoich
towarzyszy.
–
Nie musimy się nigdzie spieszyć – powiedziała strażniczka. –
Mamy łuk, a wierzcie mi, ja potrafię strzelać, toteż o jedzenie
nie musimy się martwić. Też jestem zmęczona, to była moja
czwarta wachta z rzędu. O, tam możemy rozpalić ognisko i ułożyć
się do snu – Wskazała na skrawek płaskiej ziemi pomiędzy dwoma
potężnymi świerkami.
Mimo
niezadowolenia organizatora wyprawy, jej uczestnicy udali się w
wyznaczone miejsce, zdjęli plecaki i rozścielili koce. Sadhat
znalazł w pobliżu trochę połamanych przez wiatr konarów i zebrał
je na opał. Po chwili większość drużyny drzemała ogrzewana
przez żółtopomarańczowe płomienie. Choć futro chroniło ich
przed chłodem i nie musieli nosić ubrań innych niż wstęga
materiału owinięta wokół pasa dla przyzwoitości, milej było
zasypiać przy cieple ognia. Jawy nie opuścili jedynie Retekapp,
który podjął się podtrzymywania ognia, oraz Layfan, niepocieszony
kategorycznym zakazem wydobywania jakichkolwiek dźwięków ze
swojego instrumentu.
–
Na co się tak gapisz? – zapytał górnik, reagując na penetrujące
spojrzenie bębniarza.
–
Mówiłeś, że będę mógł grać.
–
Och, daj spokój. Nie widzisz, że musimy odpocząć? – wyrzucił
mu Retekapp. – Jutro sobie pobrzędkolisz.
–
Jesteś niespokojny – zauważył Layfan. – Chcesz wszystko tak…
szybko.
–
Posłuchaj, minął już szmat czasu, odkąd zacząłem podejrzewać,
że jesteśmy oszukiwani. Teraz, gdy dostałem szansę odkrycia
prawdy i ukazania jej innym, zależy mi, żeby doszło do tego jak
najszybciej. Jutro wyruszamy z samego rana. Lepiej się już połóż.
Do pilnowania ogniska wystarczy jedna osoba.
Muzyk
przytaknął i opuścił tors na podłoże. Gdy zamknął oczy, w
głowie zaczęły mu się samoistnie układać nowe wzory rytmów.
Dudniące kompozycje wypełniały jego myśli, wprowadzając go w
stan nieświadomości. Coś sprawiało, że czuł się tu wyjątkowo.
Tu jest tak łagodnie, cicho, bez tych wszystkich Landaganów i ich
krzyków, płaczu, narzekań, pretensji… Tylko on. I sen.
***
Słońce minęło zenit. Gromada, najedzona owocowymi konfiturami
zwiniętymi z domu przez Ymlę, maszerowała ochoczo naprzód.
Podczas posiłku Layfan dał wreszcie upust swojej mocy twórczej i
walił w bęben, aż dookoła trzęsła się ziemia. Energiczny
akompaniament wprowadził ich w radosny nastrój, może za wyjątkiem
Getana, który wciąż starał się przekonać pozostałych, że ta
puszcza ciągnie się w nieskończoność i, zamiast wciąż
bezsensownie brnąć dalej, lepiej wrócić do domu. Próby te były
zazwyczaj ukrócane przez opryskliwe reprymendy przełożonej.
Grupa zdążyła się już przyzwyczaić do tego, że lider zostawia
ją z tyłu. Zdziwili się, gdy nagle zatrzymał się i krzyknął
coś niezrozumiałego, po czym puścił się pędem przed siebie.
–
Retekapp! – zawołała go Ymla. – Dokąd biegniesz?!
Górnik
nie zwrócił nawet na to uwagi i po chwili zniknął za
wzniesieniem.
–
Musimy go dogonić! – rzuciła strażniczka.
Ruszyli
za nim. Wkrótce okazało się, co było powodem jego euforii. Jakieś
osiemset łokci przed nimi linia drzew urywała się. Udało im się
opuścić las. Wartownicy jeszcze przyspieszyli, chcąc jak
najprędzej dopaść do Retekappa, który znów się zatrzymał.
–
Droga! – wrzeszczał do nich. – Droga z kamienia!
W
mgnieniu oka wszyscy znaleźli się na wybrukowanym szlaku. Sadhat i
Layfan dotarli jako ostatni z racji tego, że ograniczały ich
nadmierna tusza bądź też spory instrument majtający za plecami.
Gładkie, równo ułożone bloki były zupełnie nowym doznaniem dla
poduszeczek łap, zazwyczaj stąpających po żwirze, ściółce lub
ubitej ziemi.
–
Niesamowite… – zachwyciła się Ymla. – Jak oni to zrobili?
–
W końcu są bogami – zauważył Getan.
–
Przypuszczam, że i nam udałoby się zrobić coś takiego… Tylko
pochłonęłoby to strasznie dużo pracy – podzielił się swoimi
przemyśleniami Retekapp.
–
W którą stronę idziemy? – spytał go kolega po fachu.
–
W lewo – odparł Retekapp.
–
Nie, lepiej będzie w prawo – sprzeciwiła się Hiala.
–
Na “kamień, pergamin, nożyce” – zaproponował górnik.
–
Dobra.
Po
trzech rundach ostatecznie padło na lewo.
–
Pozwoliłam ci wygrać, tylko dlatego, że jesteś mężczyzną –
stwierdziła strażniczka.
–
Tak, jasne. To w tej grze da się specjalnie przegrywać?
Podróżnicy
huknęli gromkim śmiechem. Nie rozbawiło to jedynie bębniarza,
który wpatrywał się bez celu w chmury sunące po niebie.
–
Ruszajmy – zaordynował Retekapp.
Reszta
podążyła za nim. Getan na wszelki wypadek podbiegł jeszcze do
lasu i przyniósł spróchniały konar, który położył na ścieżce,
aby później łatwiej było odnaleźć zakręt, pomstując przy tym
na bezmyślność swoich towarzyszy.
Trakt
wiódł wzdłuż brzegu świerkowego boru. Poniżej niego leżały
łąki pokryte soczyście zieloną trawą, upstrzone kąkolami i
makami. Rejon, po którym się przemieszczali, był mocno
pagórkowaty, a najwyższe wzniesienia znajdowały się daleko, zatem
wciąż nie mogli dobrze zorientować się w terenie.
Po
około dwóch klepsydrach wędrówki droga odkleiła się od puszczy
i zaczęła meandrować pomiędzy wzgórzami niczym rzeka, w której
zamiast wody płynęły szare, obrobione bryłki skał. Wraz z
płomienną tarczą powoli opadająca za horyzont z podróżników
stopniowo uciekał zapał rozbudzony przez niezwykłe odkrycie.
Jedynie Retekapp wciąż gnał do przodu, cały czas gapiąc się
przed siebie. Umknął mu przez to pewien dosyć istotny szczegół.
–
Patrzcie – zawołał Layfan. – Jakie to wysokie!
Bębniarz
wskazywał palcem potężną, kamienną konstrukcję wyłaniającą
się zza pagórka. Przypominała pień drzewa zwieńczony czymś na
kształt korony. Landaganowie nie potrafili znaleźć w swoim języku
odpowiedniego słowa, którym można by było określić ten obiekt.
Hiala
poleciała po lidera grupy, który dalej szedł sobie jak gdyby nigdy
nic. Jeśli nie przeoczyłby ogromnego gmachu, z pewnością mieliby
problem z utrzymaniem go w zasięgu wzroku. Opowiedziała Retekappowi
o ich odkryciu, asekuracyjnie złapawszy go za rękę, aby nie
próbował nawet myśleć o odłączeniu się. Tym razem nie musieli
długo czekać na pozostałych, gdyż sami narzucili sobie niebywałe
tempo, najprawdopodobniej gnani przez palącą ciekawość. Wkrótce
pędzili wspólnie po drodze, aż pazury zaczęły stukać o podłoże.
Kolejne wiraże ukazywały coraz więcej budynków. Szybkim tempem
zbliżali się do roju dachów pokrytych dziwnym, zielonym
materiałem. Jeszcze pięćset sążni, jeszcze kilka zakrętów…
Wstąpili do najpiękniejszej i najpotężniejszej osady, jaką mieli
okazje widzieć w swoim życiu. Podróżnicy natychmiast zyskali
przekonanie, że tu mieszkali bogowie.
Było
w niej jednak coś niepokojącego. Piękne, kilkupiętrowe domy o
kolorowych fasadach, które znajdowały się po obu stronach drogi,
wyglądały na mocno zaniedbane. Miały powybijane szyby, a ich ścian
odpadały płaty wapna. Retekapp miał odwagę zaglądnąć do
jednego domostwa przez okno. W środku zobaczył jedynie kilka
zbutwiałych i poprzewracanych mebli. Czyżby opuścili to miejsce i
przenieśli się gdzie indziej?
Nagle
w powietrzu rozniósł się wrzask Ymli, która zajrzała za róg
jednej z kamienic. Wszyscy pobiegli zobaczyć, co się stało.
Kobietę przeraził widok ułożonego w pozycji siedzącej szkieletu.
Był podobny do tych, jakie posiadali Landaganowie. Łapy zakończone
piętami, prosty kręgosłup, pięciopalczaste dłonie. Wyróżniał
się jednak czaszką, która z tyłu była mocno zaokrąglona, zaś
kości twarzy miała płaskie. Taki kształt głowy mogli ujrzeć do
tej pory jedynie na ilustracjach w świętych księgach
przedstawiających Stworzycielki.
Łzy
płynęły po nasadzie pyska trzęsącej się ze strachu szwaczki.
Górnicy spojrzeli po sobie, nie odzywając się ani słowem,
podobnie jak Hiala. Layfan zdawał się nie przejmować całym
zajściem. Ciszę przerwał dopiero Getan.
–
To niemożliwe… – wyraził swoje niedowierzanie łapiąc się za
głowę. – Ale jak? Przecież oni są wieczni. Opiekują się
duszami zmarłych, które przybywają tu po śmierci. Gdzie jest
Ogród Hgatekk, dokąd udają się ci, którzy odeszli? Gdzie są
bogowie?! To na pewno tylko zły sen. Ja… Ja muszę się obudzić…
Wypowiedziawszy
te słowa, rozpłakał się, po czym zaczął wbijać sobie pazury w
dłonie i okładać się po głowie.
–
Uspokój się! – wrzasnęła na niego strażniczka, chwytając go
za nadgarstki i przyciągając do siebie. – To o niczym nie
świadczy. Może ktoś po prostu to z czegoś zrobił, tak samo jak
dzieciom robi się lalki z gałganków.
Hiala
zdawała sobie sprawę, że nie było to zbyt przekonujące
wyjaśnienie, jednak towarzysz z warty po chwili się opanował.
–
Idziemy dalej – zarządził Retekapp. – Jeśli rozejrzymy się po
okolicy, to niechybnie dowiemy się czegoś więcej.
Wrócili
na główną ulicę i skierowali się w głąb gąszczu kamiennych
konstrukcji. Budowle stawały się coraz wyższe i bardziej
majestatyczne, lecz wciąż wyglądały na opuszczone. Mijali
przewrócone karety, roztrzaskane stragany. I kolejne trupy. Leżące
na środku drogi, przewieszone przez poręcze balkonów, oparte o
framugi drzwi. Tłumaczenia Hiali całkowicie straciły na
wiarygodności.
–
Jurdyhara… – Ymla wymamrotała imię jednej z Matek
Stworzycielek.
–
Nie wzywaj jej – zrugał ją Retekapp. – Jej już nie ma.
–
Jak śmiesz tak mówić?! – wyrzucił mu Getan.
–
Mówię o tym, co widzę – odwarknął. – Ich w ogóle już nie
ma. Przestali istnieć. Bogowie umarli.
Strażnik
nie był w stanie wymyślić jakiejkolwiek sensownej odpowiedzi.
Wykrzywił swoją kufę w grymas emanujący przerażeniem i
niedowierzaniem.
–
Co zrobimy teraz? – zapytała wartowniczka.
–
Nie ma sensu dłużej tu siedzieć, musimy ściągnąć więcej osób
– stwierdził przywódca. – Weźmiemy ze sobą coś, co posłuży
jako dowód naszego odkrycia, i wrócimy do Tayapeyi. Widzicie tę
wielką chatę, o tam? W niej z pewnością znajdziemy ciekawe fanty.
Przeszli
trzy czwarte stai w wyznaczonym przez lidera grupy kierunku i
znaleźli się na ogromnym placu w kształcie koła, od którego
odchodziły liczne aleje. Na samym jego środku stał pomnik pokryty
zielonkawym nalotem. Uwieczniono na nim boga płci męskiej, ubranego
w zwiewne szaty. Ymla, Layfan i Sadhat zatrzymali się, żeby
podziwiać doskonałe odwzorowanie szczegółów świadczące o
kunszcie artysty. Zachwycanie się pięknem sztuki przerwał im
Retekapp, który zwrócił uwagę na to, że nie mają zbyt wiele
czasu, bo za chwilę zrobi się ciemno.
Budynek,
do którego zmierzali, miał regularne kształty i mocno spadzisty
dach. Poza bryłę wystawała wysoka wieża, na szczycie której
znajdowała się biała, okrągła tarcza z dziwnymi oznaczeniami na
obrzeżu, nieco przypominającymi landagański sposób zapisu liczb.
Do jej centralnego punktu były przymocowane dwie podłużne szable.
Retekapp zachodził w głowę, do czego mógł służyć ten dziwny
element konstrukcji.
Sporych
rozmiarów dębowe podwoje były szeroko otwarte, jak gdyby
zapraszały podróżników do wejścia. Wsunęli się do środka.
Hiala poleciła, aby nikt się nie odłączał od pozostałych.
Zakurzony hall miał dobre sto łokci długości, zaś strop był tak
wysoko, że mogły się pod nim zmieścić najstarsze okazy drzew. Na
jego przeciwległym końcu znajdowały się schody, zaś po bokach –
niezliczone drzwi. Pomysłodawca wyprawy wybrał losowo jedne z nich
i szarpnął za klamkę. Zamknięte. Kolejne też. I następne.
Zdenerwowany wziął siekierę od Sadhata i rozwalił wrota. Wleźli
do dosyć sporego pomieszczenia. Po prawej biurko zawalone
pergaminami i przystawione do niego krzesło, po lewej – szezląg i
spoczywający na nim szkielet. Oprócz tego gigantyczny regał z
książkami. Landaganowie w życiu nie widzieli takich mebli.
Retekapp
podszedł do biurka i zaczął oglądać leżące na nim rzeczy.
Wziął do ręki dwa pręciki połączone ze sobą. Jeden z nich był
ostro zakończony, zaś z drugiego wystawał kawałek srebrzystego
metalu, który po przejechaniu po pergaminie, lżejszym i
wyglądającym zupełnie inaczej niż te używane w kotlinie,
zostawiał wyraźny ślad. Górnik wpadł na pewien pomysł. Wbił
delikatnie szpikulec w arkusz i zaczął obracać przyrządem.
Otrzymał idealny okrąg. Oczarowany powtórzył tę czynność
kilkukrotnie i pochwalił się swoim towarzyszom. Przedmiot, nazwany
kręgorysem, po chwili wylądował w jego plecaku, stając się
zdobycznym łupem. Podobny los spotkał miniaturową wersję dziwnego
układu, który widzieli na wieży. Gdy obróciło się parę razy
metalowy bolec wystający z obudowy, niby-szable zaczynały się
kręcić. Strażniczka zdjęła też ze ściany długi, nieco
pordzewiały rapier z rękojeścią ozdobioną krwiście czerwonymi
kryształami. Wszystkie te rzeczy miały w sobie coś niezwykłego,
coś, co sprawiało, że wszyscy chcieli je podziwiać i badać.
Można było wręcz stwierdzić, że emanowały jakąś tajemną,
potężną siłą.
Ymla
zdjęła z półki opasły tom oprawiony w brązową skórę.
Przekartkowała go i zauważyła, że alfabet występujący w
księdze, jest bardzo podobny do landagańskiego. Nie było w sumie w
tym nic dziwnego, w końcu to boginie matki nauczyły ich pisać.
Zatrzymała się na pewnej stronie i zaczęła składać sylaby:
“Podług spisu powszechnego, miasto Huntyala w roku tysiąc
dwieście pięćdziesiątym trzecim liczyło trzysta dwadzieścia
tysięcy…
–
Zabierajmy się stąd – zaproponowała Hiala, przerywając szwaczce
czytanie. – Wolę spać pod gołym niebem niż wśród
nieboszczyków.
–
Jeszcze jedno – powiedział Retekapp, podchodząc do szezlągu.
–
Co robisz? – spytał Sadhat.
–
Zabieram ostateczny dowód – odrzekł Retekapp i położył dłonie
na głowie trupa.
–
Nie możesz tego zrobić! – wyrwał się Getan.
–
Kto mi tego zabroni? Bogowie nagle powstaną z martwych?
–
Zbezcześcisz jego ciało!
–
To tylko kości. Nic nie znaczące resztki. Naprawdę nie rozumiecie,
że ich już nie ma?! – Górnik podniósł nagle głos. – Przez
stulecia dusiliśmy się w malutkiej kotlinie tylko dlatego, że
baliśmy się wyjść poza góry! To miejsce leży dwa dni drogi od
domu, a nie odkryliśmy go wyłącznie przez strach! Nie możemy się
więcej lękać. Na pewno nie głupiego szkieletu, który nie jest w
stanie nam nic zrobić.
Getan
chciał podejść do Retekappa, lecz Hiala zmierzyła go groźnym
wzrokiem i uczyniła wyraźny ruch ręki w kierunku przytroczonego do
pasa sztyletu, co wystarczyło, aby powstrzymać wartownika.
Przywódca oderwał czaszkę od kręgosłupa i umieścił ją w swoim
tobołku.
–
Idziemy – zarządził i skierował kroki w kierunku wyjścia.
***
Obóz
rozbili na kilka staj w głębi lasu. Usiedli wokół ogniska i
zajadali się suszonymi owocami, które wziął ze sobą z domu
Sadhat.
–
Ciekawe, co się będzie działo, kiedy wrócimy już do kotliny –
zastanawiała się Ymla.
–
Opowiemy naszym braciom i siostrom o wszystkim. Potem zorganizujemy
kolejne wyprawy i zaczniemy wznosić nowe wioski na tych ziemiach.
Albo nawet wprowadzimy się do tej osady z kamienia… – wysnuł
swoją wizję Retekapp.
–
A jeśli nam nie uwierzą? – zmartwiła się jego kuzynka.
–
To, co ze sobą zabraliśmy na pewno ich przekona.
–
O ile zechcą wysłuchiwać jakichkolwiek wyjaśnień zanim złożą
nas w ofierze przebłagalnej – wtrąciła się Hiala. – Musimy
być przygotowani na ucieczkę. W razie czego możemy znowu
przedostać się tutaj i odczekać pewien czas, żeby zorientowali
się, że zaraza to bujda.
–
Tak czy inaczej nie musimy się niczego obawiać – stwierdził
przywódca. – Prawda jest po naszej stronie.
Getan
nie pokładał ufności w słowa górnika. Bogowie są, jeśli nie
tu, to gdzieś indziej. A on im bluźni. Wartownik żałował, że
nie dał się wtedy zabić. Zachowanie życia nie było warte
narażania swojej duszy na gniew Najwyższych. Z drugiej strony,
skoro do tej pory nic się nie stało… Nie! Nie wolno mu tak
myśleć. Kara nadejdzie prędzej czy później. Można jedynie
spróbować naprawić swoje błędy, aby załagodzić jej wymiar…
***
Promienie
wschodzącego słońca, przebijające się przez gałęzie drzew,
obudziły Sadhata. Podniósł plecy z ziemi i przeciągnął się.
Powietrze było rześkie i chłodne. Brzuch domagał się śniadania.
Layfan ma w plecaku soloną wieprzowinę. Nada się w sam raz na
zaspokojenie porannego głodu.
Plecaka
nie ma. Bębniarza też nie. Pewnie poszedł załatwić potrzebę.
Zaraz, przecież nie brałby ze sobą wszystkich maneli!
–
Layfan! – zawołał go, budząc przy okazji resztę ekipy. –
Gdzie jesteś?!
–
Co się stało? – zapytał rozespany Retekapp.
–
Cichy zniknął.
–
Jak to “zniknął”?
–
Nie wiem. Pewnie dokądś sobie poszedł. Sam wstałem dopiero przed
chwilą i już go nie było.
–
Musimy go poszukać – postanowiła Ymla.
–
Chyba oszalałaś – zadrwił z niej krewny. – Jeżeli się
rozproszymy, ponowne zebranie się zajmie wieki. Nie znamy terenu.
Nie możemy ryzykować.
–
Przecież nie zostawimy go samego na Ziemi Bogów – zaoponował
Getan, kładąc nacisk na dwa ostanie słowa.
–
Mam go w nosie. Nie raczył nas o niczym powiadomić, niech więc
teraz radzi sobie sam. Przecież czuje północ, prawda? Jak będzie
chciał, to wróci do domu. Ja nie mam zamiaru na niego czekać.
–
Ja też nie – poparła go Hiala.
–
Ty go namówiłeś, żeby z nami poszedł – wyrzucił mu Sadhat. –
Nie interesuje cię to, co się może z nim stać?
–
Taki jesteś odważny, to idź za nim. Ale na mnie nie licz.
Upokorzony
przez przyjaciela, Sadhat zamilkł. Na wyraźny rozkaz przywódcy
wszyscy zaczęli zbierać swoje rzeczy i szykować się do dalszej
drogi.
***
Teren
powoli się wznosił. Jak wszystko dobrze pójdzie, wieczorem powinni
dotrzeć do przełęczy. Ymla obawiała się powrotu do Tayapeyi. Z
zachowania jej kuzyna może wyniknąć coś niedobrego. Jest zbyt
porywczy. Zbyt butny. A wobec Layfana postąpił po prostu podle. Gdy
dostał to, co chciał, muzyk przestał być już mu potrzebny. To
samo pewnie dotyczy się i jej. Jeśli zrobi coś nie po jego myśli,
odwróci się od niej…
Miała sobie za złe, że dała się namówić na wyprawę. Nie była
aż tak wierząca jak Getan, toteż zdążyła się pogodzić już z
faktem, że to, co wmawiano im od dziecka, było kłamstwem. Nie o to
jednak chodziło. Retekapp obiecał, że dzięki tej podróży
wszystko się zmieni. I to okazało się oszustwem. Wszystko będzie
takie samo. Może i nie będzie trzeba więcej słuchać się
kapłanek. Może Landaganowie zyskają nowe tereny do życia. Ale ona
wciąż będzie stała gdzieś z boku, nie potrafiąc postawić na
swoim. Równie brzydka, równie odrzucona, równie samotna.
W
zamyśleniu wodząc wzrokiem po okolicy, natrafiła na sporych
rozmiarów obiekt. Był porośnięty mchem, lecz poza tym nic nie
wskazywało na jego naturalne pochodzenie.
–
Spójrzcie tam! – krzyknęła do reszty. – To chyba znowu jakaś
budowla.
Wszyscy podbiegli do konstrukcji, zastanawiając się, w jakim celu
postawiono ją w takiej głuszy. Wieża była wykonana z kamienia,
miała około dwadzieścia łokci średnicy i trzydzieści wysokości,
a wejście stanowiły półokrągłe u góry drzwi.
Wstąpili do środka. Na parterze było jedno ogromne pomieszczenie,
w którego centrum stało coś w rodzaju ołtarza. Znajdował się na
nim złoty posąg przedstawiający Boga, jednak znacznie różniącego
się od reszty. Jego twarz była pozbawiona oczu, ust i nosa. Wąskie
schody tuż przy ścianie wiodły do wyższych kondygnacji budynku.
Retekapp zabrał ze sobą Sadhata i zaoferował się sprawdzić, co
kryje się na kolejnych piętrach, polecając innym, aby pozostali na
dole. Chwilę później wrócili, a Retekapp trzymał w ręce
książkę.
–
Wygląda na to, że ktoś tu mieszkał. Na górze są sypialnie i
coś, co przypomina kuchnię – poinformował przywódca. – Nie
znaleźliśmy żadnych kości, ale mamy to. – Przekazał Ymli zbiór
kartek oprawiony w drewno. – Przeczytaj nam.
Szwaczka
otworzyła na pierwszej stronie, dumna z umiejętności, którą nie
mógł pochwalić się żaden inny uczestnik wyprawy. Mężczyznom,
tradycyjnie wykonującym prace fizyczne, nie było potrzebne
wykształcenie, podobnie jak Hiali, która od dziecka interesowała
się wyłącznie polowaniami i bijatyką. Znaki, jakimi zapisano
księgę, były niemal identyczne z tymi, które zostały użyte w
dziwnym tomiku zabranym z wielkiej osady.
“Spisane
przez Pugharlę Kiuyi”
W
tym momencie zrobiła krótką pauzę i spojrzała na innych. To imię
nosiła jedna z Bogiń Matek.
“Te
notatki są być może ostatnimi w historii ludzkości. Zaraza
zmogła całą krainę, od Juhyat po twierdzę Thoron. Przeżyłyśmy
tylko my, strażniczki świątyni Gyunmona oraz dwie kobiety, których
cudem nie dotknęła choroba. Przybyły z położonego nieopodal
miasta Huntyala. Na własne oczy widziały, jak pomór pochłania
kobiety i mężczyzn, dzieci i starców. Wszyscy pokryli się
wrzodami, i zaczęli pluć krwią, by po najwyżej dwóch dniach
wyzionąć ducha. Doprawdy wielki jest gniew Najwyższych.
Oszczędzonych
zostało w sumie szesnaście niewiast. I ani jednego męża, by móc
przedłużyć ludzki ród. Przez siedem dni i nocy błagałyśmy
Gyunmona, by się nad nami zlitował i przybył do nas. Wreszcie
ukazał się najstarszej z nas, Jurdyharze. Obwieścił nam, że
bogowie znienawidzili lud człowieczy i zapragnęli zmieść nas z
powierzchni ziemi. Szlachetny Pan Gyunmon wstawił się jednak za
nami i za owymi kobietami z Huntyali, jako iż przez całe swoje
życie byłyśmy mu wierne. Jurdyhara prosiła go, abyśmy mogły
powić dzieci i dać początek nowym pokoleniom. On rzekł, że jest
w stanie sprawić, że powijemy potomków, nie będą one jednak
ludźmi. Zrozpaczona wizją samotnej śmierci, przystała na tę
propozycję. Gyunmon obiecał, że jutro przyśle ojców.
Następnego
dnia przybyły wilki. To one miały spłodzić naszych synów i
córki. Bałyśmy się. Czułyśmy wstręt. Ale nie było innej
drogi. Chciałyśmy, żeby pozostała po nas choćby najmniejsza
cząstka, nawet ukryta w mieszańcach, i uczyniłyśmy to.
Dziesięć
z nas jest już brzemiennych. Wybieramy się do niezamieszkałej do
tej pory kotliny Tayapeya, gdzie Szlachetny Pan wyznaczył dla nas
nowy dom. Powiedział nam też, że bestie nam będą towarzyszyły,
dopóki nie urodzimy wystarczająco dużo dzieci. Za trzy dni
wyruszamy w drogę.
Nie
wiem, czy ktoś kiedykolwiek jeszcze przeczyta nasze świadectwo.
Może na innych kontynentach są ludy, które przeżyły…”
–
Łżesz! Bluźnisz! – wrzasnął Getan i rzucił się na Ymlę,
przewracając ją na podłogę.
Zaczął
okładać ją pięściami i obrzucać najgorszymi obelgami. Szwaczka
wyła, błagając, żeby przestał. Hiala podbiegła do strażnika,
złapała go za ręce, podniosła z ziemi i odciągnęła do tyłu.
Ten jednak wyszarpał się i znowu zmierzał w kierunku leżącej
kobiety, trzęsąc się ze wściekłości.
Nie
udało mu się dotrzeć do swojej ofiary. Nie wymierzył jej
sprawiedliwości. W jego plecach utkwił klin siekiery. Czerwień
trysnęła na wszystkie strony. Wartownik krzyknął z bólu i padł.
–
Więcej nam nie przeszkodzisz – powiedział Retekapp i wyrwał broń
z ciała Getana.
Nikt
więcej się nie odezwał. Wstrząśnięci wpatrywali się uwalanego
krwią w trupa.
Ymla
otrząsnęła się z szoku i podpełza do wartownika. Z
niedowierzaniem nim potrząsnęła. Był martwy. To nie ulegało
żadnej wątpliwości.
–
Retekapp… – załkała – ty go zabiłeś…
–
Może miałem czekać, aż najpierw zatłucze ciebie?
–
Ale on nie chciał… Nie wiedział, co robi… Mogliście go tylko
uspokoić…
–
Był niespełna rozumu. Nie zawahałby się zamordować. Tak czy
inaczej, pozbyliśmy się utrapienia.
–
Ty, ty… – wydukała – jesteś szalony! Nienawidzisz nas!
Szwaczka
wstała i wybiegła ze świątyni, nie zabierając ze sobą niczego.
Sadhat chciał ją zatrzymać, lecz nie zdołał pochwycić. Spojrzał
na swojego przyjaciela. W ręku dzierżył narzędzie zbrodni, a z
jego oczu biła opętańcza wściekłość. Przeraził się go. Po
raz pierwszy ujrzał, jaki jest naprawdę. Nie chciał już mieć z
nim nic wspólnego. Bez chwili zastanowienia poleciał za Ymlą.
–
I co teraz? – spytała kompletnie zaskoczona Hiala.
–
Do diaska z nimi – splunął przywódca. – Nie mam zamiaru się
tym przejmować. Wrócimy we dwójkę. Od nas zależy przyszłość
Landaganów. To nie moja wina, że nie potrafią tego zrozumieć.
***
Jak
tu pięknie. Nie ma nikogo. Tylko on i śpiewające ptaki.
Przechodząc pomiędzy drzewami, palcami smagał chropowatą korę.
Jego stopy delikatnie szurały po mchu. Powietrze miało przyjemny,
żywiczny zapach. Oddychał głęboko. Napawał się spokojem.
–
Tacy żałośni. Obrzydliwi. – Nagle za swoimi plecami usłyszał
kobiecy głos.
Miała
włosy koloru miodu, a jej oczy były zielone niczym szmaragd. Naga.
Bosa.
–
O kim mówisz? – chciał się dowiedzieć Layfan.
–
O was. Bękarty.
–
Dlaczego mnie nie lubisz?
–
Jesteś jednym z nich. Potomkiem ludzi.
–
Ludzi?
–
Nazywacie ich bogami, choć nimi nie są.
–
Oni umarli. Tak mówi Retekapp.
–
Prawdziwi Panowie są nieśmiertelni. A te pomioty obrócono w proch
za zło, jakie sprowadzili swoimi czynami na ten świat. To ścierwa.
Gdyby ich nie wytępiono, rozleźliby się po całym świecie i
wszystko zniszczyli. Nie mieli żadnego szacunku do pozostałego
stworzenia. Dbali tylko o siebie. Bóg Gyunmon oszczędził kilka
niewiast. Upadły tak nisko, że zgodziły się współżyć ze
zwierzętami, byleby tylko przedłużyć swój parszywy ród.
Pozostawiły po sobie brudne, śmierdzące ślady. Was i swoje domy z
kamienia.
–
Ty też jesteś boginią, tą prawdziwą? Ładnie wyglądasz.
–
Jestem nimfą. Duchem natury.
–
Zabijesz mnie?
–
Nie, ale tylko jeśli mi pomożesz.
–
Co mam zrobić?
–
Potrzebuje twojego ciała. Zabierzesz mnie ze sobą. Podejdź do
mnie.
Layfan
uczynił, jak mu kazała. Gdy stał tuż przy niej, poczuł, jak
wnika w niego. Serce Landagana napełniła się ciepłem, a umysł
rozjaśnił się. Był teraz razem z nią. Znał jej myśli i
zamiary.
Chodźmy.
***
Górnik
starał się ze wszystkich sił, aby dopędzić Ymlę. Odbijał się
coraz mocniej, sadził susy tak długie, jak tylko potrafił. Wołał
ją, lecz zdawała się być głucha na wszelkie prośby o
zatrzymanie się. Dystans pomiędzy nimi się zmniejszył, jeśli
wykrzesa z siebie choć odrobinę więcej, uda mu się…
–
Stój! – krzyknął, łapiąc ją za rękę.
–
Nie! – odwarknęła. – Nie wrócę do tego mordercy!
–
Ja też nie mam takiego zamiaru. Chciałem tylko, żebyś na mnie
zaczekała.
Szwaczka
przestała opierać się chwytowi. Po futrze na jej pysku spływały
krople słonej wody. Sadhat również zaczął ronić łzy.
–
On go zabił – szepnęła. – Tak po prostu go zabił.
Zdruzgotana
oklapła na ziemię, ciężko dysząc. On przysiadł tuż przy niej,
wciąż trzymając dłoń kobiety.
–
Nie mamy dokąd pójść – stwierdziła z przestrachem. – Nie ma
już dla nas miejsca w Tayapeyi. Jeśli im uwierzą, to oni będą
rządzić. I usuwać z drogich wszystkich, którzy ośmielą się
sprzeciwić. Jeśli ich zabiją, nas spotka taki sam los.
–
Musimy ich powstrzymać. Opowiemy Landaganom o tym, co zrobił
Retekapp.
–
To nic nie da. Oni mają czaszkę. Kręgorys. Dotrą tam pierwsi. To
ich będą słuchać.
–
Zostańmy więc tutaj. Możemy schronić się w osadzie bogów.
–
Nie przetrwamy zimy. Umrzemy z głodu. Nie umiemy polować. Zresztą,
gdy im się uda, wrócą tam z innymi Landaganami.
–
Najgorsze, co możemy w tej chwili zrobić, to się poddać. Wstawaj.
Idziemy. Albo nie. Odpocznijmy jeszcze chwilę. Zmęczyłaś mnie tym
pościgiem…
Oboje
roześmiali się serdecznie.
***
Powoli zbliżali się do siodła przełęczy. Ostatni skrawek słońca
wystawał jeszcze zza gór, oświetlając połacie terenu czerwonym
blaskiem sączącym się pomiędzy drzewami.
–
Powinniśmy spodziewać się strażników – Hiala ostrzegła
swojego towarzysza. – Trzymaj broń w pogotowiu.
–
Co racja to racja – odparł Retekapp. – Mimo wszystko myślę, że
unikniemy konfrontacji. Prościej będzie ich przekonać, niż zabić.
O ile nie są obłąkani jak Getan.
Zatrzymał
się i zdjął plecak. Jego serce dudniło, każde uderzenie brzmiało
niczym grzmot. Odpiął klapę i ostrożnie wyciągnął czaszkę,
pieczołowicie zawiniętą w koc. Ściągnął okrycie i schował do
torby, po czym z powrotem zarzucił ją na siebie. Ruszyli dalej.
Krok za krokiem, coraz bliżej celu. Słup graniczny. Dym z ogniska.
Dach strażnicy.
Wartownicy
zerwali się na równe nogi, widząc nadchodzących przybyszów.
Chwycili w dłonie oszczepy i stanęli im na drodze.
–
Bądźcie przeklęci, wiarołomcy! – obarczył ich winą jeden ze
zbrojnych. – Sprowadziliście na nas gniew bogów!
–
Oto wasi bogowie – odkrzyknął Retekapp, wyciągając rękę, w
której dzierżył czaszkę. – A raczej to, co z nich zostało.
Już nie musisz się ich lękać, bracie. Oni przeminęli. Teraz jest
nasz czas.
Biel
szczątków uderzała po oczach strażników. Hipnotyzowała swoją
nierzeczywistością. Oczodoły ziały pustką. Rząd równych zębów
szczerzył się do nich.
Nieruchoma.
Martwa. Wyzwoleni.
Zaostrzone
drągi opadły z łoskotem na ziemię.
***
Tuż
przed skrajem lasu dopadł ich zmrok. Mimo usilnych prób nie udało
się rozpalić ognia.
Leżeli wtuleni w siebie na posłaniu z mchu i modrzewiowych gałązek.
Ymla nie mogła zamknąć oczu. Za każdym razem, gdy zwierała
powieki, zdawało się jej, że widzi białą plamę. Początkowo
bezkształtną, z każdym opuszczeniem fałd skóry nabierająca
formy. Błękitny i brązowy pierścień świeciły w blasku
księżyca, podobnie jak bursztynowe ślepia górnika.
–
Boję się zasnąć – rzekła szwaczka. – Widzę coś, gdy mam
zamknięte oczy…
–
Ja też – odparł Sadhat, nerwowo przełykając ślinę.
Nasze
dzieci… Dwunaste pokolenie.
Gwałtownie
szarpnęli ciałami, przechodząc do siadu i rozglądając się na
wszystkie strony.
–
Słyszałaś to?! – wydyszał przestraszony górnik.
Tak
mnie nie ujrzycie…
Mimowolnie
zacisnęli powieki i przed nimi pojawiła się wyraźnie zarysowana,
świetlista sylwetka pośród mroku, ubrana w srebrzysty płaszcz z
kapturem. Jej twarz była jasna i gładka.
–
Kim jesteś? – zapytała nieśmiało Ymla, po chwili zdając sobie
sprawę, że słowa te wybrzmiały jedynie w jej myślach.
Waszą
pramatką. Na imię mi Pugharla. Dotknęliście mojej duszy, czytając
księgę. Zapisując swoje myśli, przenosimy na papier część
naszej jaźni. I ta właśnie cząstka zostaje w świecie żywych.
–
Dlaczego nas okłamałyście? – rzuciła oskarżającym tonem
szwaczka, dając upust niepewności i zagubieniu.
Bałyśmy
się, że pozwolicie sobie na zbyt dużo. Że bogowie zetrą
Landaganów z powierzchni ziemi tak jak ludzi. Bałyśmy się was.
Łatwiej było wymyślić, że stworzyłyśmy istoty z niczego, niż
przyznać się do prawdy przed samym sobą. Owoce naszych łon to
bestie.
–
Po co więc w ogóle dałyście nam życie? – zdziwił się Sadhat.
Wilki nie były tym, czego oczekiwałyśmy. W trudnych chwilach
człowiek jest w stanie przyjąć wszystko. Nie mogłyśmy pogodzić
się z tym, że po nas nie będzie już nikogo.
–
Więc jesteśmy tylko waszymi przetrwalnikami. Ostatnim dziełem
powstałym w wyniku lęku przed zniknięciem – zauważyła z
goryczą Ymla.
Kochamy was. Jesteście naszymi dziećmi.
–
Oszukałyście nas. Uwięziłyście w wiecznym lęku – ponowił
oskarżenie Sadhat.
Chciałyśmy was ochronić przed gniewem bogów.
–
Za co nas nienawidzą? Za co was wytępili? – Szwaczka zażądała
wyjaśnień.
Za
pychę. Za pragnienie wielkości. Za nienasycone żądze. Za tereny
zrównane pod miasta. Wieże sięgające nieba. Krew rozlaną w imię
złota i sławy.
–
To nie ma sensu. Nie mogłyście po prostu nas przed tym ostrzec? –
buntowała się dalej Ymla.
Nie
posłuchalibyście. Rozpierzchlibyście się na cztery strony świata
i zapomnieli o wszystkim. Ciągle parlibyście do przodu, próbując
cierpliwość Stwórców jak my. Musiałyśmy wyznaczyć granicę.
Widoczną, namacalną.
–
I tak skończyło się na tym samym. Landaganowie dowiedzą się o
prawdzie.
Jeszcze nie wszystko stracone. Możecie ich ostrzec.
–
To nic nie da. Nic ich nie powstrzyma, jeśli będą świadomi, jakie
skarby znajdują się za górami. Poza tym, nie mam pojęcia, w jaki
sposób bylibyśmy w stanie ich przekonać.
Masz brzemienną siostrę, Ymlo. Jutro, tuż przed zmierzchem, powije
dziecko. Córkę pobłogosławioną przez samego Opiekuna Ludzkości,
Gyunmona. Przy narodzinach będą dziać się cuda. Ona nauczy was,
jak żyć w zgodzie z bożym prawem. Przygotujcie ich na jej
przyjście.
–
Ale jak?
Dowiecie się wkrótce…
–
Jej sylwetka powoli zaczęła się rozpływać, aż w końcu oglądali
jedynie ciemność zamkniętych powiek. Otworzyli oczy i spojrzeli po
sobie.
–
Musimy wrócić do Tayapeyi – rzekł z emfazą Sadhat.
–
Nie uda nam się – stwierdziła Ymla. – Zbytnio się oddaliliśmy.
–
Jeśli wyruszymy teraz, zdążymy.
–
Jestem zbyt zmęczona, by iść.
–
Dasz radę. Podtrzymam cię.
Wziął
ją pod rękę i skierowali się powolnym krokiem na północ.
***
Słońce
wznosiło się nad dziedziców człowieczeństwa po raz pierwszy w
nowej epoce. Pochód, uformowany w momencie, gdy dwaj strażnicy
dołączyli do Retekappa i Hiali, mimo początkowych oporów porwał
za sobą lud i zaniósł dobrą nowinę do wszystkich zakątków
kotliny. Noc upłynęła pod znakiem blasku pochodni oraz
rozbryzgującej się na wszystkie strony krwi ciemiężycieli i
opornych na prawdę. Świt przywitały okaleczone ciała kapłanek
zwisające z gałęzi drzew niczym zwierzęce tusze.
Landaganowie
potrzebowali jedynie iskry, która wznieci w nich pożar. Wybudzi z
letargu. Tym impulsem okazał się być właśnie Retekapp. Wielbili
go. Chcieli, aby został przywódcą. Lecz on nie pragnął władzy.
Jego marzeniem było wyzwolenie. I choć realizacja pochłonęła
wiele ofiar, niczego nie żałował. W głowie wciąż tkwiły mu
przykre obrazy z dzieciństwa. Ponure twarze i złowrogie słowa.
Bądźcie posłuszni albo przeklęci. Musicie dochowywać wierności
Stwórczyniom. Tradycja stanowi o naszym przetrwaniu. Uciemiężenie
i strach czające się w każdym zdaniu. Śmierć, choć bolesna,
była nieadekwatną karą za lata zastoju. Boża Służba mogła nie
znać prawdy, lecz to nie zwalniało z odpowiedzialności.
Mieszkańcy
Tayapei nie dowiedzieli się o zapiskach Pugharli. Ta historyjka,
najprawdopodobniej zmyślona jak wcześniejsze bajki o bogach,
wzbudziłaby tylko niepotrzebny ferment. Retekappa nie interesowało,
skąd pochodzi jego rasa. Może i byli potomkami ludzi i wilków.
Wiedział za to, że nie stoją za tym żadne nadnaturalne istoty. W
życiu zbyt wiele rzeczy zależało od przypadku, żeby wiara w
bóstwa miała jakiekolwiek uzasadnienie.
Zarządczyni
wioski zezwoliła – czy może raczej nie ośmieliła się
sprzeciwić – na zorganizowanie kolejnej wyprawy, tym razem
zakrojonej na szerszą skalę. Podobnych ekspedycji mieli dokonać
mieszkańcy innych osad. Wszystko po to, by odkrywać nieznane i
znaleźć nowe miejsca do życia.
Górnik
i Hiala stali na placu, oczekując przybycia ochotników. Zgromadziło
się ich już całkiem sporo, młodych i starych, kobiet i mężczyzn.
Szmery i szepty roznosiły się dookoła.
Wkrótce
jednak, oprócz ekstatycznych pomruków, do uszu zebranych docierał
też inny dźwięk. Walenie w bęben. Początkowo ledwie słyszalne,
z czasem jednak przybierające na sile.
–
To chyba Layfan – szepnęła Hiala do swojego kompana.
–
Pal go sześć – burknął Retekapp. – Trzeba tylko przypilnować,
żeby nie wypaplał, co naprawdę stało się z pozostałymi.
Tłumek
rozglądał się na wszystkie strony, starając się zlokalizować
źródło hałasu.
–
Spokojnie, moje siostry i bracia. Bębniarz miał do nas dołączyć,
jak tylko reszta drużyny upewni się, że zdrowiu Sadhata nic nie
zagraża.
Retekapp rozpoczął swoją przemowę, lecz po chwili był zmuszony
przestać. Rytm wystukiwany z niebotyczną szybkością stał się na
tyle głośny, że odkrywcy nie były w stanie zrozumieć nawet osoby
stojącej kilka łokci dalej. Zerwał się też silny wiatr zginający
wierzchołki drzew.
Du,
dum, dum dum dum, du, dum, dum dum dum, du, dum, dum dum dum.
Wibracje wrzynające się coraz mocniej w głowy ludzi. Niektórzy
nie wytrzymywali nawet przy zatkanych uszach i uciekli do domów.
Została tylko nieliczna garstka, w tym dwójka odkrywców.
Wyłonił
się zza zakrętu. Biła od niego dziwna, bladoniebieska poświata.
Do faktu, iż moment później Retekapp został sam na placu,
przyczyniło się też to, że Cichy wygrywał takt za pomocą dwóch
rąk, jednocześnie poruszając się do przodu. Jego instrument
lewitował tuż przed nim.
Górnik
miał wrażenie, że zaraz ogłuchnie. Z trudem opierał się lękowi.
Nawet Hiala go opuściła…
–
Czego chcesz?! – wrzasnął z całej siły do Layfana.
Muzyk
nagle przestał maltretować membranę opiętą na glinianym
naczyniu.
–
Zostaniecie ukarani – odkrzyknął mu bębniarz – za przewinienia
przeszłe i przyszłe, których nie będzie. Nie wyrżniecie żadnego
lasu pod wasze miasta. Nie zatrujecie żadnego strumienia waszymi
nieczystościami. Nie zabijecie żadnego stworzenia z powodu innego
niż głód.
Wypowiedziawszy
te słowa, ponownie zaczął uderzać w instrument, wprawiając
podłoże w dygot. Wiatr zerwał się ponownie, tym razem z
kilkukrotnie większą siłą, porywając płoty i więźby dachowe.
Podmuchy powietrza stopniowo dokonywały unicestwienia wioski przy
akompaniamencie niskich tonów.
Retekapp
padł na ziemię, aby nie zostać uniesionym. Drewniana belka lecąca
w jego kierunku. Strach. Uderzenie. Połamane kości. Ból. Żal.
Pomylił się. Jak bardzo on się pomylił. Wydyszana z ledwością
ostatnia prośba o przebaczenie. Śmierć.
***
Spóźnili się. Przybyli do Tayapeyi tuż za Layfanem. Usłyszeli
bębny głośniejsze od grzmotów, gdy zbliżali się do granicy.
Ponagleni przez ciekawość, popędzili do Scurali tylko po to, by
ujrzeć, jak demolują ją huraganowe wichry przywołane przez
Cichego.
Nie
mieli pojęcia, dlaczego to robił. Czy wymierzał sprawiedliwość w
imię bogów? Czy miało to jakikolwiek związek z jego zniknięciem?
Niepewności nie mogły zostać wyjaśnione. Wszelkie nawoływania
Ymli i Sadhata zagłuszały wściekłe szarpnięcia wiatru. Z trudem
czołgając się, rozpaczliwie starali się zmniejszyć dystans
pomiędzy nimi a muzykiem. Fragmenty chat fruwały nad ich głowami,
przerzucane z miejsca na miejsce.
Brakowało im sił. Po całonocnym marszu nogi odpadały im ze
zmęczenia. Lecz brnęli dalej, łokieć za łokciem. Pogrążony w
transie Layfan zdawał się nie zwracać na nich uwagi. Ymla modliła
się, żeby tylko udało im się doczłapać do niego i wyrwać go ze
szponów opętania. Wzywała boginie matki, choć wiedziała, że nie
są w stanie pomóc. Wzywała Gnuymona, którego nawet nie znała.
Wichura dogniatała do podłoża, a wibrujące basy miażdżyły
bębenki. Jeszcze tylko kilkanaście stóp. Z coraz większym
wysiłkiem odrywali kończyny od gleby. Lecz nagle okazało się, że
najbliższe otoczenie bębniarza jest wolne od podmuchów powietrza.
Szwaczka, która dotarła tam pierwsza, z ledwością wstała,
podeszła do Layfana i złapała go za nadgarstki. Wiatr ucichł i
wszystko opadło na ziemię, a grajek odzyskał trzeźwość umysłu.
–
Layfan! – załkała Ymla. – Co się z tobą stało?! Dlaczego
niszczysz wioskę?!
Cichy
spojrzał jej prosto w ślepia nienawistnym wzrokiem.
–
Muszę powstrzymać was przed unicestwieniem świata. Tak samo, jak
zostali powstrzymani ludzie.
–
To szaleństwo! Skąd możemy wiedzieć, co stanie się w
przyszłości?
–
Jesteśmy tacy sami, jak oni. Potrafimy tylko wielbić samych siebie
i nienawidzić innych.
–
Layfan, nie! To nieprawda!
Protest
Ymli nie spotkał się z żadną odpowiedzią.
–
Dla kogo będziesz grał, jeśli wszystkich zabijesz?
–
Dla Niej.
Muzyk
uwolnił się z jej chwytu i podniósł dłoń, by ponownie uderzyć
w instrument. Nie opadła jedna na koźlą skórę, lecz na ziemię,
razem z całym ciałem, które zostało odepchnięte na bok i
kilkukrotnie rażone kolutowym ostrzem. Gliniany instrument
roztrzaskał się z hukiem, a dusza jego właściciela scalona z
nimfą uniosła się w górę, by po chwili rozpłynąć się w
powietrzu.
–
Na co się tak gapisz?! – krzyknęła do szwaczki wściekła Hiala,
dzierżąca w dłoni zakrwawiony sztylet. – Może powinnam, jak ty,
grzecznie go prosić, żeby przestał? Dobrze chociaż, że
przerwałaś to przeklęte dudnienie.
–
Ale…
–
Żadnych “ale”! Z wariatami się nie dyskutuje. Wariatów się
pozbywa, żeby nie przeszkadzali innym. Powinniście być mi
wdzięczni, że uratowałam wam dupska.
–
I tak tylko odroczyłaś moment śmierci – zauważył Sadhat. –
Widziałaś, co on robił? Musiały działać przez niego jakieś
nadnaturalne siły, jeśli nie sami bogowie.
–
Pluję na bogów! – wściekła się strażniczka. – Jak chcą
pozbawić mnie życia, to muszą znaleźć na to lepszy sposób.
Łatwo się nie poddam.
Ymla
wpatrywała się zaszklonymi oczami w martwego Layfana. Lubiła go.
Tak pięknie grał. Nie doszłoby do tego, gdyby tak nim nie
gardzono. Gdyby ktoś próbował się z nim zaprzyjaźnić. Może
wtedy nie uciekłby od nich. Ile osób będzie musiało jeszcze
odejść?
Nuyfa. I jej córka. Szwaczka zerwała się i podbiegła w kierunku
swojej chaty, nie odzywając się do nikogo. Sadhat natychmiast
ruszył za nią.
Wielu
konstrukcjom nie udało się przetrwać wichury. Wszędzie leżały
porozrzucane sztachety, krokwie, meble. Gdzieniegdzie także trupy. Z
gruzów wyłonił się Verru, kurczowo obejmujący swoją żonę i
ich maleńkiego bobasa. Zawołał Ymlę, lecz nie odpowiedziała mu,
wciąż gnając do domu.
Wkroczyła w stertę połamanego drzewa i zaczęła odrzucać
rozłupane deski, które jeszcze niedawno tworzyły ścianę. Jej
twarz zastygła w bezruchu. Przed oczami miała okrągły brzuch
zmiażdżony przez belkę ze stropu.
Wybuchła rzewnym płaczem i przytuliła się do swojej martwej
siostry. Dlaczego akurat ona? Przecież miała urodzić dziecko
pobłogosławione przez boga. Zbawiciela.
Nagle oślepił ją silny blask. Podniosła głowę i ujrzała zarys
postaci stojącej w złocistej poświacie.
Boli mnie serce, gdy muszę na to patrzeć.
Nieznajomy
wystąpił ze światła, ukazując swoje oblicze. Zdobiły go
purpurowe szaty, a twarz stanowiła idealnie płaską powierzchnię
pozbawioną narządów. Wyglądał zupełnie jak posąg, który stał
w świątyni.
–
Dlaczego… – zaszlochała Ymla – Dlaczego to się dzieje?
Zrobiłbym wszystko, byście nie musieli cierpieć, lecz nie mogę.
Choć jestem najpotężniejszy ze wszystkich bogów, sam nie dam rady
przeciwstawić się pozostałym. Dla innych jesteście najpodlejszym
ze stworzeń. Piątym kołem u wozu, którego oglądanie napawa
obrzydzeniem. Ja was kocham. To ja dałem wam życie. Nie jesteście
idealni, tak samo jak nie jestem i ja. Istnieje jedna rzecz, dla
której warto, abyście trwali. Możecie czynić dobro.
–
I cóż z tego, skoro wciąż karzecie nas za zło?
Od
teraz już nie. Będziecie musieli sami siebie sądzić. Bogowie
opuszczają ten świat, a duchy, takie jak ten, który złączył się
z Layfanem, zostaną wypędzone. Uznałem, że tak będzie najlepiej,
i zdołałem przekonać resztę. Nikt już was nie napiętnuje. Nikt
też wam nie pomoże. Będziecie zdani na własne ręce i prawa
natury. Ofiarujemy wam swobodę. Jej cenę poznacie wkrótce.
Szwaczka
spojrzała na ciało Nuyfy.
–
Co się z nią z stało? Co z jej dzieckiem?
Nie
martw się. Są teraz ze mną. Layfan, Retekapp i Getan też. Nie
obwiniaj się za ich śmierć. To nie ty przelałaś ich krew. Muszę
już odejść. Spotkamy się, gdy minie twój czas.
–
Jak powiemy o tym innym? Nie uwierzą nam.
Oni
już o tym wiedzą. Każdy Landagan usłyszał tę rozmowę. Do
zobaczenia.
Gnuymon
wstąpił do aury, która po chwili zgasła. Sadhat podbiegł do Ymli
i przytulił ją. Przez chwilę byli w stanie wydobyć z siebie
jedynie zawodzenie i płacz.
–
Co zrobimy teraz? – zapytał przez łzy górnik.
–
Wykorzystamy to, co nam dano – odpowiedziała Ymla. – Przeżyjemy
swoje życie najlepiej, jak tylko potrafimy. Musimy poszukać innych,
którzy przetrwali kataklizm.
–
Racja. Nie ma czasu do stracenia.
Wygrzebali
się z gruzów i zaczęli kroczyć ulicą, nawołując swoich
pobratymców i trzymając się za ręce.
styczeń 2015