Sunday, September 27, 2015

Hiperhelium

 Ludzie posiadali wiele złożonych cech. Jednak tę, którą Mayzee najbardziej podziwiał, a może nienawidził, była zdolność do tworzenia zbiorowej świadomości. Cała cywilizacja stanowiła jeden organizm kierujący się pewnymi wytycznymi uznanymi za dobre dla ogółu. I choć te aksjomaty zmieniały się na przestrzeni czasu, jednostka, która ich nie respektowała, została usuwana niczym gnijąca gałąź. Mayzee czekał na moment, w którym spotka go ten sam los.

Chłopak miał siedemnaście lat i żył w Feryzie. Miasto to wzniesiono na wysokiej górze Nhgrene położonej przy wewnętrznym promieniu Hogumu, ciała astralnego o kształcie torusa będącego domem dla wszystkich ludzi. Feryz uznawano za święte miejsce, bowiem gdy raz na rok słońce przelatywało przez pusty środek planety, był najbliżej macierzystej gwiazdy. Dzieci Gali
i Kehra gromadziły się tam, by czcić Światło, pierwszy dar boskiej pary, w przepięknych, starożytnych świątyniach.

Oczywiście Feryz nie przeżywał oblężenia pielgrzymów jedynie podczas hiperhelium. Całe rzesze przyjezdnych przewijały się przezeń praktycznie każdego dnia, sporo osób mieszkało tu również na stałe. Ktoś musiał zapewniać ludziom dach nad głową, żywić ich i leczyć. Przy tym ostatnim udzielał się Mayzee. Pracował w niewielkim zakładzie alchemicznym należącym do jego babci. Podobno miał talent do tworzenia eliksirów, choć osobiście twierdził, że przyjęto go tam z litości. Nie nadawał się na bycie kowalem czy strażnikiem, a rodzice nie pozwoliliby mu na bezczynne gnicie w domu. Siedział więc w zatęchłej piwnicy, miażdżąc w moździerzu akwamarynowe muchomory, doglądając fermentacji glistorostów czy gotując wywary z górskich szczurów. Od czasu do czasu dostawał reprymendy od babci za opieszałość lub niedokładność. Nie przejmował się nimi zbytnio, zresztą jak całym otaczającym go światem. Ciągle bujał głową w chmurach. Byłby świetnym kapłanem, gdyby nie uważał galakheranizmu za stek bzdur. Z istnieniem osobowych Bogów wiązało się zbyt wiele paradoksów, żeby mógł w nich uwierzyć. Większość społeczeństwa sądziła jednak inaczej, więc Mayzee wolał nie wychylać się ze swoimi poglądami. Kontemplował je w ciszy podczas wolnych chwil, które spędzał w niewielkim pokoju na poddaszu służącym za sypialnię.

Czynił to właśnie pewnego letniego dnia. Zbliżała się krótka noc, słońce powoli zachodziło za przeciwległy wałek hogumskiego obwarzanka. Leżące na nim krainy powoli pogrążały się w ciemnościach, a ich mieszkańcy szykowali się do snu. W Feryzie oznaczało to godzinną przerwę od pracy, zazwyczaj spędzaną na drzemce. Dziwne rytmy dobowe zależące od położenia danego miejsca na gigantycznym torusie były dowodem nie na wspaniałość, lecz głupotę Stwórców, przynajmniej według Mayzeego. Po co komu potrzebne dwie noce, z których jedna trwała na tyle krótko, że nie można było nawet porządnie się przekimać? Ci z zewnętrznej części obwarzanka mieli jeszcze gorzej, tam przez większość czasu nie dochodziło naturalne światło. No i jeszcze to przeklęte hiperhelium. Panował wtedy straszny upał, a tłumy spoconych ludzi podniecających się tym, że Słońce zakreśla ósemkę zamiast koła, nie stanowiły najmilszego towarzystwa. Święto odbywało się już za dwa dni. Przytłoczony tym faktem Mayzee odszedł od wąskiego okienka i oklapł na łóżko. Może prześpi się choć chwilę, zanim babka znów zagoni do roboty. Nagle usłyszał jakieś stłumione krzyki dochodzące z parteru. To mógł być niezadowolony klient, albo w gorszym przypadku napad. Mayzee wstał i zbiegł po schodach. Przy ladzie stał siwy, brodaty mężczyzna i szarpał babcię Beulinę za fartuch.

- Co tu się dzieje? - spytał chłopak.
- To ty! - staruch wskazał palcem na Mayzeego. - Przez ciebie moja córka nie żyje!
- Ginarze, uspokój się! - krzyknęła Beulina.

Młody alchemik kojarzył skądś tego gościa. Dosyć często przychodził do ich sklepu i zamawiał mnóstwo mikstur. Teraz zbliżał się w jego kierunku z zaciśniętymi pięściami. Wyglądał na naprawdę wściekłego. Mayzee domyślał się, że pewnie zepsuł któryś z eliksirów przez nieuwagę lub lenistwo. Być może niebiański syrop, nie chciało mu się dogotowywać go do końca. Ale żeby ktoś od tego umarł?

- Zapłacisz mi za to! - wydusił przez zaciśnięte zęby Ginar.

To nie były czcze pogróżki. Starzec rzucił się na chłopca, ale ten odepchnął go na regał z książkami i wybiegł z zakładu. Ktoś wreszcie zabrał się za odcinanie chorej gałęzi. Lecz Mayzee nie chciał ponosić konsekwencji za ignorancję. Wcześniej było to czymś odległym, wręcz nierzeczywistym. Teraz naprawdę chcą go dorwać. Wystraszony popędził gdzieś na oślep, byle dalej od sklepu.
Ginar po chwili podniósł się z ziemi. Poniosła go brawura. Miał szczęście, że młodzieniec uciekł zamiast wdawać się w bójkę.

- Nic ci nie jest? - spytała Beulina. - Możesz mi opowiedzieć wszystko jeszcze raz, powoli i spokojnie?
- To także twoja wina – rzucił mężczyzna. - Nie sprawdziłaś, czy eliksir był dobry. Ouhyn spodziewała się dziecka. Cierpiała na bóle brzucha, więc wypiła lekarstwo od was i... - Po policzkach Ginara popłynęły łzy. - Ja straciłem jedyną córkę...
- Przykro mi. - Beulina również wyraźnie posmutniała. - Tyle razy mówiłam Mayzeemu, żeby uważał! Nie mogę ciągle go pilnować. Jestem już stara, ledwie nadążam z pracą. Nic na to nie poradzę. To poważna sprawa, lepiej żeby rozstrzygnął ją Boży Sąd. Musimy tylko znaleźć chłopaka. Gala wie gdzie on się teraz podziewa...

*

Mayzee zatrzymał się w wąskim zaułku przy ulicy Królewskiej. Był zmęczony ucieczką i nadal mocno zdezorientowany całą sytuacją. Nie wiedział, co dalej robić. Jeśli rzeczywiście ktoś przez niego zginął, chłopak miał nie lada kłopoty. Niedługo o przestępstwie będzie wiedziało całe miasto. Mógłby udać do innej części Hogumu, na przykład na południe, ale nie miał przy sobie pieniędzy ani jedzenia. Niechybnie czeka go kilkanaście lat w celi, o ile wcześniej Ginar nie zemści się na nim. Będzie musiał spróbować uciec z Feryzu. Ale najpierw odpocznie.

Usiadł na bruku, opierając się plecami o ścianę kamienicy. Panowała niemal całkowita ciemność, tylko w niektórych oknach migotały świece. Mayzee tym razem cieszył się z faktu istnienia krótkiej nocy. Zauważy go mniej osób. Na całe szczęście bramy do miasta pozostawały otwarte przez cały czas, a straże nie pilnowały przejścia od setek lat. Życie w czasach pokoju miało swoje zalety.
Młody alchemik wstał i ruszył w dalszą drogę, lecz nagle poczuł czyjąś dłoń na swoim ramieniu.
- Dobra robota, mój synu.

Mayzee odwrócił się. W mroku niewiele widział, lecz był w stanie zauważyć, że ktoś, kto go zatrzymał, ma na sobie dziwną, pozbawioną otworów maskę o nieregularnym kształcie. Był ubrany w czarny płaszcz i skórzane rękawice.

- Kim jesteś? - zapytał przerażony chłopak.
- Jestem twoim Bogiem – odparł nieznajomy.
- Ty to Khar?
- Nie. Khar obróciłby cię w pył za liczne przewinienia, jak lubią to nazywać sprawiedliwi. Ja nazywam się Bdaad, Bóg Zawiedzionych Oczekiwań.
- Ja chyba śnię. – Mayzee pokręcił głową. - Muszę się obudzić!
- Wyparcie. - Głos Bdaada zawibrował w uszach młodzieńca. - Jakie to... Ludzkie. Nie, chłopcze, to wszystko dzieje się naprawdę. Przyczyniłeś się do pomnożenia mojej chwały. Odebrałeś kilku osobom nadzieję na radość. Nie doczekają się potomka. Pogrążą się w rozpaczy po stracie ukochanej córki i żony.
- Ona była w ciąży? - Praktykant osłupiał. - Ja nie chciałem tego zrobić, wcześniej nawet Cię nie znałem...
- Ale ja tak – rzekł Bóg. - Teraz zostaniesz moim sługą.
- Nie wiem, co o tym myśleć – wyznał Mayzee. - A co, jeśli się nie zgodzę?
- Mocno się zawiedziesz.

Bdaad chwycił za krawędź swojej maski i odchylił ją, zupełnie jakby otwierał drzwi. Nie miał twarzy. Jego oblicze stanowiła bezkresna otchłań wypełniona setkami mieniących się, kolorowych plam. Mayzee poczuł, jak głębia go zasysa, jak jego ciało opuszcza znany mu świat. Ciemny zaułek stał się maleńkim punktem wśród feerii barw, aż w końcu całkowicie zniknął.

*

Przeklęty chłopak przepadł gdzieś bez śladu. Nie odnalazł go nawet Mhurem, który dowiedziawszy o śmierci żony po powrocie z pracy osobiście praktycznie cały Feryz. Lecz wymierzenie kary Mayzeemu nie przywróci życia Ouhyn. To najbardziej bolało Ginara. Gdy tylko zamykał oczy, widział, jak jego córka upada, wymiotuje krwią, cała się trzęsie, by w końcu zastygnąć w bezruchu. Czuł, że te obrazy utkwią mu w pamięci do końca bezsensownego już życia.

Linia rodowa została przerwana. Wycięto z niej dwie osoby za jednym zamachem. Ginar kochał obie z całego serca, chociaż jedna z nich nawet nie zdążyła się narodzić. Pozostała tylko pustka. Pustka, która po pewnym czasie powinna zniknąć, bo przecież Ouhyn i jej dziecko byli już w lepszym miejscu, razem z Galą i Kherem. Każdy dobry człowiek prędzej czy później tam trafia. Lecz dla Ginara była to odległa perspektywa, wręcz niewyobrażalna. A może nawet i nierzeczywista. Kto bowiem jest w stanie z całą pewnością stwierdzić, że śmierć nie jest końcem istnienia? Dla starego człowieka klęczącego przed martwym ciałem córki leżącym na katafalku to wątpliwość straszna, a zarazem trudna do odrzucenia pod ciężarem rozpaczy.

Ginar spojrzał na obraz przedstawiający parę Bogów. Prosił ich o cud wskrzeszenia, albo chociaż jakiś znak, który utwierdzi jego wiarę w ponowne spotkanie z ukochanymi. Co jakiś czas modlitwy ustępowały użalaniu się na własnym losem. Choć do świątyni przybyły setki osób chcących pożegnać Ouhyn, Ginar czuł się całkowicie samotny, jakby zawieszony w nicości. Nawet jeśli Gala i Kher byli prawdziwi, nie mogli przełamać jego odosobnienia.

*
Święte księgi wspominały o wielu nadnaturalnych zjawiskach. Żadne z nich nie mogło jednak równać się z lewitowaniem w bezkresnej przestrzeni. Przemieszczające się w niej barwne plamy, widoczne, lecz nienamacalne, sprawiały, że Mayzeemu kręciło się w głowie.

- Co to za miejsce? - Chłopak zdziwił się, bowiem usłyszał swój głos, chociaż zdawało mu się, że wypowiada te słowa jedynie w myślach.
- Moja głowa – przemówił wibrującym tonem Bdaad. - Jesteś aż tak niedomyślny?
Mayzee nie wiedział, co odrzec. Cała sytuacja była wręcz okrutnie nierealna, odbierała niemal wszelkie zdolności do przeprowadzania logicznych analiz.
- Wygląda na to, że sprzeciwianie się Tobie nie ma sensu – wyznał po chwili młody alchemik. - Możesz przynajmniej wyjaśnić, co masz zamiar ze mną zrobić? Wspominałeś o tym, że zostanę Twoim sługą.
- Zgadza się – odparł Bóg.
- Na czym to miałoby polegać? - zapytał Mayzee.
- Wkrótce się dowiesz.

Chłopak nagle poczuł, jak ciągnie go jakaś niewidzialna siła. Zbliżał się z zawrotną prędkością do niewielkiego, czarnego punktu, który z czasem rósł, by stać się dosyć sporą wyrwą w kolorowej sferze. Mayzee przeleciał przez niego i wylądował pod gwiaździstym niebem Hogumu.

- Gdzie jesteśmy? - Praktykant rozglądał się po okolicy, lecz widział jedynie gęsty, bukowy las.
- Kilkanaście mil na północ od Feryzu – odrzekł Bdaad. - Powiedz mi, co kryje się w twoim sercu?
- Hę?
- O czym marzysz? Jakie jest twoje najskrytsze pragnienie?
- Aha, o to chodzi – zorientował się chłopak. Był odrobinę przerażony tajemniczym zachowaniem dziwnej istoty. - Chciałbym do końca życia nie pracować, nie musieć znosić towarzystwa idiotów, po prostu mieć spokój. To tyle, jeśli mam być szczery.
- Doskonale. Chodź za mną. Tylko ani słowa.

Mayzee mocno zacisnął usta, jakby bał się, że przez przypadek coś powie. Było bardzo ciemno. Hogum nie posiadał księżyca, a gwiazdy dawały jedynie słabe światło. Po kilku chwilach marszu w milczeniu dotarli na polanę na skraj lasu. W oddali widoczna była góra Nhgrene i spoczywający na niej Feryz. Jasne punkty rozsiane po całym mieście były z pewnością ogniskami zapalanymi na wieżach świątyń i basztach przy murze.

- Czuwają – rzekł Bdaad. - Dziś Słońce ma znaleźć się w środku świata.
- To już hiperhelium? Zdawało mi się, że minęła ledwie godzina - powiedział Mayzee, po czym zasłonił usta zorientowawszy się, że złamał zakaz Boga.
- Czas jest dla was dziwną rzeczą – odparł jak gdyby nigdy nic Bdaad. - Stoi w miejscu, gdy chcecie, by już upłynął. Pędzi, gdy chcecie go zatrzymać. Doprawdy ciężko dogodzić ludziom.
- Święte słowa – przyznał mu rację chłopak. - Przekonałem się o tym na własnej skórze.
- Usiądźmy – zarządził Bóg. - Twoje pragnienia nie są dobre dla mojego istnienia – dodał. - Są prawdziwe, lecz wiesz, że nigdy się nie spełnią, dlatego nie wyczekujesz ich realizacji. Odebranie nadziei nie sprawi ci bólu. Im zaś – wskazał dłonią na Feryz – wręcz przeciwnie. Głęboko wierzą, że hiperhelium nadejdzie dziś tak samo jak każdego roku. Obawiam się, że mocno się rozczarują.
- Dlaczego cieszysz się z czyjejś trwogi, jeśli mogę spytać?
- To nie mój wybór, tylko konieczność – odpowiedział Bdaad. - Widzisz, Bogowie są niczym innym jak wyobrażeniami o pewnych rzeczach. Nie istniejemy bez waszych myśli. To one nas karmią, dają nam siły. Niektórzy, na przykład Gala i Kher, powstali świadomie, inni, jak ja, są jedynie efektem ubocznym.
- Nie rozumiem - wyznał Mayzee. - Czy to oznacza, że jesteście tylko iluzją?
- Nie. Żyjemy naprawdę. Ale to wy o tym decydujecie, przynajmniej po części. Gala i Kher znikną, gdy tylko ludzie inaczej wytłumaczą sobie siły rządzące światem. Ja jestem wieczny. Nikt bowiem nie może egzystować bez oczekiwań. Czy matka, płodząc dziecko, liczy się z tym, że może ono nie przeżyć porodu? Czy rolnik, siejąc zboże, rozważa niepewność jego wykiełkowania? Nie. Każdy w głębi duszy chce, żeby działo się dobrze. A często jest wręcz przeciwnie. Tylko proszę, nie uważaj mnie za okrutnego. Ja tego nie prowokuję. To ślepy los albo wy sami zawodzicie innych. Ja tylko oddycham waszym żalem i cierpieniem.
- Skoro na tym Ci nie zależy, to po co Ci sługi?
- Wkrótce się tego dowiesz. A teraz obserwuj horyzont.
Świtało. Słońce pełzło po nieboskłonie, lecz nie zmierzało w kierunku środka gigantycznego torusa. Mayzee nie czuł się ani zmęczony, ani głodny. Czas upływał mu dosyć szybko. Wydawało mu się, że minęła zaledwie chwila, a dar Gali i Khera znikał już za przeciwległym wałkiem obwarzanka. Hiperhelium nie nastąpiło.
- Pragniesz. - Bdaad nagle wstał i zwrócił swoje zakryte stalą oblicze ku młodemu alchemikowi. - Pragniesz tam być, napawać się ich zwątpieniem, oglądać ich skonsternowane twarze, cieszyć się zawodem kapłanów i wiernych. A nade wszystko pragniesz uniknąć kary i przeżyć. Dlatego zaraz zginiesz, stając się moim sługą.
- Ale... Dlaczego? – spytał przerażony chłopak. - Skoro to nie twój wybór, to nie możesz się temu sprzeciwić?
- Nie. Moja wola jest bez znaczenia. Tak miało być. Umarłbyś prędzej czy później, nawet jeśli uniknąłbyś sprawiedliwości w Feryzie. Żegnaj.

Mayzee zerwał się na równe nogi ze strachu, lecz Bdaad niczego nie uczynił. Młodzieniec zaczął biec, lecz nie zdążył nawet dotrzeć do lasu. Na ziemię powalił go ogromny orzeł, który potem rozszarpał mu gardło dziobem. Bdaad z obrzydzeniem nasycił się strachem i rozpaczą chłopca. Nienawidził siebie za to, że musiał żywić się bólem. Chciał przestać istnieć, lecz nie mógł tego uczynić. Bóg Zawiedzionych Oczekiwań będzie karmił siebie dopóty, dopóki nie wyzionie ducha ostatni człowiek na Hogumie.

*

Hipersłońce nie wzeszło ani w tym roku, ani już w żadnym następnym. Niektórzy uznawali to za znak końca czasów, lecz i on nie nastąpił. Kapłani stwierdzili, że brak zmiany orbity gwiazdy jest wolą Gali i Khera. Część osób znalazła sobie nowych Bogów.

Ginar żył dalej, nadal opłakując córkę i wnuka, choć cierpienie po stracie z czasem malało. Pogodził się nawet z Beuliną, lecz wybaczenie nie wypełniało pustki. Na przemian to głęboko wierzył, że kiedyś ujrzy Ouhyn oraz swojego wnuka, to godził się z ostateczną stratą.


Bdaad zaś krążył po świecie w smutku, od czasu do czasu objawiając się swym sługom, również i Ginarowi. Był przy starcu, gdy ten, umierając, widział przed sobą jedynie nieprzeniknioną ciemność i niebyt.

Monday, September 21, 2015

Selectah: Skrecze i Krosfejdy [VIP]

Łeb mu pękał niczym orzech włoski traktowany tłuczkiem, a w ustach miał sucho jak po dobrej porcji kawałów, z których nikt się nie śmieje. Leżał gdzieś na niesamowicie twardych i zimnych panelach, udręczony przez nadmierny poziom aldehydu octowego w organizmie.

Z trudem otworzył oczy. Tyle razy obiecywał sobie, że to już ostatni raz. Jak zwykle skończyło się na: “No dawaj, ze mną się nie napijesz?”. Znowu urwał mu się film i wylądował w dziwnym miejscu. Z pomalowanego na czarno sufitu zwisała pojedyncza lampa okryta szklanym kloszem. Dźwignął się lekko, żeby rozejrzeć się dookoła. Znalazł się w niewielkim pomieszczeniu pozbawionym okien. Ściany były wyłożone matami dźwiękochłonnymi, zaś naprzeciwko wejścia znajdowało się dosyć duże biurko, na którym stało sporo sprzętu elektronicznego. Głośniki, laptop, mikrofon i kilka trudnych do zidentyfikowania pudełek podpiętych do mnóstwa kabli. Obok miejsca pracy stał niewysoki regał z półkami zapchanymi płytami CD oraz winylami.

To chyba jakieś studio nagraniowe - pomyślał Demetriusz, wstając z podłogi. - Lepiej się stąd zwinę, zanim ktoś mnie tu znajdzie. Tym razem naprawdę pojechałem po bandzie z melanżem…

Podszedł do drzwi i delikatnie nacisnął klamkę.

Kuźwa, zamknięte. Mógłbym spróbować je wyważyć, ale narobiłbym za dużo hałasu, i pewnie musiałbym zapłacić za naprawę. Poczekam tu trochę, może ktoś tu przyjdzie i mnie wypuści. Tylko jak ja mu to wszystko wytłumaczę?

Chłopak zbliżył się do biurka i zaczął się przyglądać przedmiotom zgromadzonym w pomieszczeniu. Przecież nikt nie obrazi się, jeśli posłucha sobie trochę muzyki dla zabicia czasu. Przejechał palcem po touchpadzie notebooka i otworzył folder o nazwie “Nowe utwory”.

Jego wzrok wciąż musiał nieco szwankować. Eksplorator plików twierdził, że w zbiorze znajduje się grubo ponad dwieście bilionów wave’ów. Zmrużył oczy i starał się jeszcze raz odczytać kilkunastocyfrową liczbę w prawym dolnym rogu okienka.

Przecież tam jak byk jest napisane: dwa trzy dwa siedem cztery dwa pięć dwa osiem cztery dwa jeden dziewięć zero trzy. Coś musi być nie tak z komputerem.

Wzruszył ramionami, po czym założył brązowe sennheisery i odtworzył pierwszą ścieżkę z listy. Jego bębenki zostały wprawione w drgania amen breakiem w tempie stu siedemdziesięciu czterech uderzeń na minutę uzupełnionym zsamplowanymi dźwiękami pianina. Zamknął oczy i odprężył się, wsłuchując się w rytm piosenki.


***

Gdy rozkoszował się linią basową jednego z jump-upowych kawałków, ktoś ściągnął mu słuchawki z głowy. Ze strachu o mało co nie spadł z obrotowego fotela.

– Jak się tutaj znalazłeś? – zapytał siwowłosy, brodaty mężczyzna ubrany w śmieszną różowawą sukienkę.

– Ten, tego, no… – wydukał mocno zmieszany młodzik. – Trochę popiliśmy i obudziłem się tutaj. Przysięgam, nie chciałem nic ukraść!

– To znowu te cholerne dubplate’y. – powiedział do siebie starszy pan, nie zważając na tłumaczenia intruza. – Chyba muszę w końcu dać sobie z nimi spokój.

– Jest pan szefem tego, yyy, studia? – ośmielił odezwać się Demetriusz. – Te nagrania są naprawdę świetne.

– Powiedzmy. To nic nadzwyczajnego. Nie mam co zrobić z wolnym czasem, więc bawię się w tworzenie muzyki.

– Czy pan sam skomponował to wszystko?

– Ta.

– Niesamowite! Występuje pan pod jakimś pseudonimem? Na komputerze widziałem tylko tytuły utworów. Koniecznie muszę kupić jeden z pana albumów.

– Mam różne ksywy. Jedni mówią na mnie Jahwe, drudzy Allah, inni Ahura Mazda, jeszcze inni Izanagi…

– Pan jest… Bogiem?

– Ech, nie lubię tego określenia. Wolę nazywać siebie Pierwszym Didżejem.

– Czy ja umarłem? Pójdę do piekła? – Wystraszył się chłopak. – Proszę, tylko nie to! Przyznaję, trochę naskrobałem w życiu, ale…

– Piekło? Jakie znowu piekło? Czego ci hejterzy o mnie nie wymyślą! Prawdziwy twórca nigdy nie porzuca swoich dzieł. Niestety, na raj musisz sobie jeszcze trochę poczekać. Nie zdążyłem jeszcze zmasterować piosenki, w której jesteś tylko składową harmoniczną werbla. No, miło się gawędziło, ale musisz wracać do swojego wszechświata. Bez ciebie nie ma tego doskonałego brzmienia…

Przedwieczny Selectah z głowy wziął do ręki dziesięciocalowy krążek pokryty lakierem nitrocelulozowym, upchnął do niego nieszczęsnego człowieka i następnie odłożył płytę na półkę.

– Co ja to miałem zrobić… – mruknął pod nosem siadając przy biurku. – A, zamówić nowy mikser!


***


– Demek, obudź się! Za chwilę starsi wracają z nocki.

Nastolatek, słysząc głos swojej siostry, rozwarł powieki i podniósł się z podłogi.

– Co się stało? – spytał. – Nic nie pamiętam.

– Wróciłeś pijany z baletów, zacząłeś słuchać muzyki na bombie i zasnąłeś – wyjaśniła mu. - Ogarnij się szybko i sprzątnij ten burdel. Chyba nie chcesz zaliczyć przypału?

Demetriusz omiótł wzrokiem mieszkanie. Rzeczywiście, narobił niezłego bałaganu. Wszędzie walały się kompakty z muzyką, szklany stolik do kawy był cały umazany sosem salsa, zaś na dywanie leżało mnóstwo pokruszonych nachosów. Trzeba to doprowadzić do porządku. Ale najpierw musi się czegoś napić. Poszedł do kuchni i opróżnił litrową butelkę mineralnej.

– Śniło mi się coś głupiego. Tylko nie mogę sobie przypomnieć, co…

– Sen mara, Bóg wiara, jakby to powiedziała nasza babcia – odrzekła mu beznamiętnie Eulalia.

– Fajna nuta – wyraził swoją opinię o utworze sączącym się z głośników podłączonych do leżącego ekranem do dołu smartfona jego bliźniaczki. – Chyba gdzieś już ją słyszałem. Jaki to był tytuł? A, już wiem: “Shifting of the Universe”, czy jakoś tak.

– Skąd to wiesz?! – zdziwiła się dziewczyna. – Przecież dopiero co puściłam swój stream na Soundcloudzie. Ten kawałek został wrzucony pięć minut temu, a artysta napisał, że nigdy wcześniej go nie publikował…

Demetriusz wybałuszył oczy, słysząc odpowiedź Eulalii.

– Serio? Na pewno już gdzieś to słyszałem, tylko za chuja nie mogę sobie przypomnieć okoliczności. Kto to nagrał?

– Breakcendence Squad. Wczoraj grali w „Neuromancerze”, wybieraliście się tam z ziomeczkami. Może ten kawałek leciał w ich secie?

– Kurwa, nie wiem… Chociaż nie, zdaje mi się, że słyszałem go we śnie. Byłem w studiu nagraniowym i odtwarzałem tę piosenkę z laptopa, a potem przyszedł właściciel tego studia, który wyglądał jak Bóg, no i niby był Bogiem…

– Co ty bredzisz? Chyba przydałby ci się detoks, bo zaczynasz mieć problemy z głową. I ogarnij w końcu ten bajzel.

Eulalia odwróciła się na krześle obrotowym i wróciła do przeglądania Instagrama. Demetriusz pozbierał płyty z muzyką, przetarł stolik morką ściereczką i odkurzył dywan, po czym poszedł do kuchni zrobić sobie śniadanie. Nie zbierało mu się na wymioty, więc pewnie wyrzygał się zaraz po imprezie. Jego pamięć przypominała pokaz slajdów. Będzie musiał drygnąć do Cyryla albo Łysego, żeby dowiedzieć się, co się działo.

Po chwili wrócili rodzice. Pomimo zmęczenia, przed pójściem spać zdążyli wygłosić Demetriuszowi kazanie o tym, jak bardzo się stoczył, odkąd poszedł do technikum, oraz o tym, że nie zdobędzie wykształcenia i będzie musiał zbierać ogórki w Niemczech, o ile wcześniej nie trafi do kryminału. Nastolatek puszczał wszystko mimo uszu, gapiąc się w talerz i powoli jedząc jajecznicę. Gdy starsi skończyli już ględzić i poszli do sypialni, odczekał kilkanaście minut, aby upewnić się, że wpadli w objęcia Morfeusza, a następnie wyślizgnął się z mieszkania.

Na klatce schodowej wybrał numer do Cyryla i przystawił telefon do ucha.

– Siema stary, pamiętasz może cokolwiek z piątkowego wyjścia?

– Hehehehe. Wiedziałem że o to zapytasz, królu parkietu. W końcówce popijałeś Jim Beama cydrem, a wcześniej podobno wbiłeś na backstage i siedziałeś tam chyba z półtorej godziny!

– Ta, no co ty gadasz?!

– Seryjnie, ziomek. Słuchaj, pogadamy później. Gram multi i teraz nie mam czasu…

– Zasrany no-lajf.

– Ty, żebym ci zaraz nie wrzucił fajnego zdjęcia na tablicę…

– Dobra dobra. Porozmawiamy później. Na razie.

– Nom, spoko. Narka.

Tablica. No właśnie, jeszcze nie sprawdził Facebooka. Pewnie ma z dwadzieścia zaproszeń do znajomych od ludzi z imprezy. Szarpnął za klamkę od drzwi i rozbujał je aż do końca ogranicznika, jednocześnie włączając transfer danych w telefonie. Dżingiel od powiadomień wybrzęczał kilkukrotnie. Rzeczywiście, trochę się tego nazbierało. Najpierw wiadomości. Ruda zapraszała go na domówkę w następny piątek. Znając życie rodzice go nie puszczą… O, jest coś w zakładce “Inne”. Jakiś Michał Patarowski.

„Siema, tu Pako z Breakcendence Squadu. Chcemy pogadac o ostatniej imprezie, nie wiem czy cokolwiek pamietasz, a wiele sie dzialo :-) jak mozesz to przyjdz dzisiaj o dwunastej na parkową 20/12. Daj znac czy pasuje ci termin. Tu masz moj nr 659823901”

Demetriusz sprawdził jego profil. Nie wyglądał na fałszywkę, dużo fotek z imprez i obserwujących. Chłopak postanowił wysłać SMS potwierdzającego przybycie. Chwilę później dostał odpowiedź: „ok bedziemy czekali”.

Niesamowite. Jeden z członków najlepszego kolektywu didżejów w mieście zaprosił go na spotkanie. To zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Chociaż, jak powiadają, alkohol łączy ludzi. Może rzeczywiście dobrze się poznali?

Do dwunastej zostało jeszcze sporo czasu. Demek był strasznie zmęczony, ale nie zamierzał wracać do domu. Ojciec nigdy nie spał długo i pewnie zaraz wyznaczyłby mu sto różnych pierdół do zrobienia, wcześniej zrywając go z łóżka. Poszedł do osiedlowego i kupił energetyka w dużej butelce. Wydał na niego ostatnie pieniądze, zatem był zmuszony iść piechotą. Po drodze wstąpił do galerii handlowej, gdzie grał na wystawowym pleju czwórce, dopóki nie przegonił go ktoś z obsługi. Potem kontynuował niespieszny spacer w kierunku Parkowej, aż po dwóch godzinach dotarł na miejsce. Nacisnął dwa razy guzik przy numerze 12. Nikt się nie odezwał, drzwi zaczęły brzęczeć. Chłopak pociągnął za klamkę i wszedł do środka wysokiej kamienicy. Wspiął się na czwarte piętro i zapukał do drzwi. Otworzył mu wysoki koleś w cienkich, brązowych dredach.

– Siema! – przywitał przybysza. – Ty to Demek, tak? – Nastolatek kiwnął głową. – Na mnie mówią Pako. Wejdź do środka.

Zapach gandzi unosił się w całym mieszkaniu. Było ładnie urządzone, lecz niesamowicie zabagałanione. Wszędzie walały się ubrania, talerze, winyle, kable, słuchawki. Pako zaprowadził go do salonu, gdzie reszta Breakcendence Squadu vel Maryn i T-Jay siedziała na kanapie i oglądała telewizję, racząc się blantem.

– Chcesz? – spytała T-Jay, podsuwając mu bata.

– Mogę ściągnąć tróję – odpowiedział odrobinę nieśmiało Demetriusz.

Chłopak wziął trzy buchy i podał dalej. Jazz był dobry, miał delikatnie cytrusowy posmak.

– Częstuj się, czym chcesz. – Michał wskazał przekąski leżące na stoliku do kawy. – Zrobić ci herbaty?

– Nie, dzięki. – odparł Demek. – To o czym chcieliście pogadać?

– Co pamiętasz z naszego spotkania ostatniej nocy? – zapytał Maryn.

– Szczerze mówiąc, nic. Film urwał mi się chwilę po tym jak skończyliście grać i wszedł Subtension. Dlaczego pytacie?

– Zdarzyło się wtedy coś bardzo ważnego – wyznał Pako. - Coś, co może zmienić cały świat.

Demek zdziwił się. Jego rozmówca nie wyglądał aż na tak zbakanego.

– Udało ci się przenieść do Boskiego Wymiaru – kontynuował didżej.

– Boskiego Wymiaru? Zaraz…

– Michał, on nie skleja nic z tego, co mówisz – wtrącił się Maryn. – Trzeba mu wytłumaczyć po kolei i łopatologicznie. Na ostatnich baletach ostro się naprułeś. Jakimś cudem udało ci się zbajerować ochroniarzy i wszedłeś do strefy VIP, gdzie odpoczywaliśmy po występie. Pogadaliśmy chwilę z tobą i postanowiliśmy sprawdzić, czy jesteś Wybrańcem. Wiem, to brzmi cholernie głupio, ale mówię serio. Nasz świat w rzeczywistości jest tylko utworem muzycznym tworzonym przez nadludzką istotę. Znasz takie powiedzonko, że Bóg jest didżejem? Ono mniej więcej oddaje całą sytuację. Osoby takie jak ty, mistyczni wybrańcy, są w stanie przenieść się do innego wymiaru i spotkać Stwórcę osobiście. Udało ci się tego dokonać ostatniej nocy, ale popełniliśmy błąd. Byłeś zbyt napierdolony, żeby zapamiętać cokolwiek, o czym ci mówiliśmy. Na dodatek na chwilę przed transferem zaliczyłeś zgona. Nie udało ci się zgarnąć sprzętu, którego Bóg używa do tworzenia piosenek-wszechświatów. Dzięki niemu można kontrolować rzeczywistość. Chcemy go wykorzystać, oczywiście w dobrym celu. Dlatego ściągnęliśmy cię tu, abyś dokończył swoją misję.

Demetriusz nie wiedział, czy śni, czy dostał nagłego nawrotu fazy. Taka historia mogła by mieć wzięcie w epoce kamienia łupanego, z zastrzeżeniem, że Bóg grałby na jakimś prymitywnym instrumencie zamiast sklejać sample w FL Studio, ale nie w dwudziestym pierwszym wieku. Tak czy inaczej, o ile Breakcendence Squad nie robi sobie z niego jaj, lepiej jest buszować po Boskim Wymiarze niż zamulać przed kompem słuchając wątów starszej. Nawet jeśli potem miałby się obudzić.

– Rzeczywiście, przypomina mi się coś takiego. Byłem w jakimś studiu nagraniowym i spotkałem kolesia, który przedstawił mi się jako Bóg. Nawijałem z nim o czymś, nie pamiętam już dokładnie czym, a potem przywalił mi dubplatem i odzyskałem świadomość na Ziemi.

– Prawdopodobnie w ten sposób wepchnął cię z powrotem do naszej rzeczywistości – wyjaśniła T-Jay. – Poprzednim wybrańcom udało się zdobyć ten utwór, jednak jeśli nie odtwarza się go na boskim sprzęcie jest nieodróżnialny od zwykłej piosenki – “Universe” Marcusa Intalexa i S.T. Files. Potrzebny nam będzie gramofon, CDJ, laptop, cokolwiek.

– Okej – powiedział Demetriusz. – To co mam zrobić, żeby przenieść się do świata bogów?

– Istnieje pewien kawałek, który na to pozwala, i to bez użycia artefaktów, ale tylko jeśli jesteś wybrańcem. – wyjaśnił Pako, wkładając kompakt do wieży hi-fi. Wystarczy, że dobrze się w niego wsłuchasz.

Z głośników zaczęła wydobywać się muzyka. Delikatne hi-haty, głęboki bas z syntezatora, kobieta recytująca pierwsze wersy Księgi Rodzaju. Definitywnie DJ Hype i jego “Closer To God”. Nastolatek zacisnął powieki. Po chwili zniknął zapach marihuany i uliczny szum dobiegający z uchylonego okna, a siedzisko kanapy stwardniało. Piosenka również powoli zaczęła cichnąć, aż w końcu Demetriusza otaczała jedynie cisza i ciemność. Otworzył oczy. Siedział na ławce znajdującej się na końcu długiego, oświetlonego jarzeniówkami korytarza. Wstał i podszedł do pierwszych drzwi. Na przykręconej do nich plakietce było napisane:

“Balihulalater a.k.a Knazjon a.k.a 09812738912 a.k.a Szemrzący Strumyk a.k.a…”

Demetriusz przestał czytać po po trzeciej linijce. Widocznie w innych światach też wyznają różne religie. Jego interesował Jahwe, czy może też Allah albo Śiwa.

Rozpoczął poszukiwania właściwego studia. Przypuszczał, że nie miałby szans w bezpośrednim starciu z bogiem, więc starał się, aby nikt nie wykrył jego obecności. Delikatnie stawiał kroki i co chwilę oglądał się za siebie. W końcu udało mu się znaleźć pracownię stworzyciela. Pociągnął delikatnie za klamkę i zajrzał do środka. Wnętrze wyglądało znajomo. Podobnie jak siedzący przy biurku starszy pan. Miał słuchawki na uszach i był wpatrzony w ekran macbooka. Demetriusz przewidywał spore szanse na pozostanie niezauważonym. Nie wyciągnie co prawda niczego spod rąk Selectora, ale może udać mu się zwinąć sprzęt leżący na szafce z płytami. Kucnął i zaczął skradać się w jej kierunku. Oddychał najciszej jak tylko potrafił. Nigdy w życiu tak się nie bał. Ze spotkania z Policją czy wkurzonymi karkami można jeszcze wyjść obronną ręką, ale stanąć oko w oko z Bogiem? Ostatnim razem poszło łagodnie, ale nawet Najwyższy nie ma nieskończonej cierpliwości do intruzów.

Dwa CDJe i mikser były w zasięgu ręki wybrańca. Wystarczyło je odpiąć i… znaleźć winyl, który pozwoli mu wrócić na Ziemię. Z tym mogło być trochę ciężej, więc postanowił zrobić to na początku. Na półkach były ułożone dziesiątki płyt. Wyciągnął pierwszą lepszą. Pudło. Wątpił, by “Stumihamooon” stanowił jedno z określeń jego uniwersum. Demek próbował przypomnieć sobie, jak wyglądał tamten nieszczęsny krążek. Był trochę mniejszy, chyba dziesięciocalowy, i miał zieloną nalepkę…

– Te sample są do dupy, muszę poszukać czegoś innego.

Serce Demetriusza usiłowało opuścić klatkę piersiową. Chłopak zerwał się na równe nogi, a Bóg odwrócił się w kierunku szafki.

– To znowu ty!

Mózg nastolatka pracował szybciej niż klaster komputerowy. Nie wiedział, dokąd uciekać, ani co odpowiedzieć. W akcie desperacji sprzedał Stworzycielowi kopa z partyzanta. Przedwieczny Selectah przewrócił się do tyłu razem z krzesłem, uderzając potylicą o kant biurka. Po upadku już się nie ruszał. Wystraszony Demetriusz zamknął drzwi do studia i zastawił je szafką, zastanawiając się, czy bycie wybrańcem oznacza posiadanie super mocy. Klęknął przy Bogu i przytknął palce do jego szyi. Tętno było nadal wyczuwalne. Czyli nie udało mu się pobić Nietzschego. Tak czy inaczej mógł teraz spokojnie splądrować studio.

Po kilkunastu minutach stał ze stosem fantów w rękach. Tuż przed nim, na podłodze leżał portal do zwykłego świata. Jeden skok i chłopak z powrotem wylądował w mieszkaniu Breakcendance Squadu.

– I jak? – zapytał Maryn.

– Izi jak jebanie. – Demetriusz odłożył sprzęt na stolik. – Jak mu pociągnąłem z laczka, to się nie pozbierał.

– Co? – zdziwił się Pako. – Pokonałeś Boga w walce?

– Nie był aż taki mocny jak przypuszczałem. Może to tylko zwykły człowiek z magicznym talentem? A my też kreujemy nowe wszechświaty, tworząc piosenki? Bóg wtedy byłby po prostu “poziom wyżej” od nas…

– Szkoda czasu na rozkminy. – T-Jay przerwała Demkowi wywód. – Podłączajcie zabawki.

– Od czego zaczynamy? – Pako zaczął rozkładać stos elektroniki.

– Niech będą CDJe. Korzystając z DAWów na laptopie możemy zbyt dużo namieszać.

– Co zamierzacie zrobić? – chciał się dowiedzieć Demetriusz.

– Według poprzednich wybrańców każdy utwór można porównać do osi czasu. Przewijanie do przodu i do tyłu oznaczałoby podróżowanie w czasie.

Gdy odtwarzacz był już gotowy do grania, T-Jay puściła płytę z “Universe”. Nagle jedynymi istniejącymi rzeczami pozostał Breakcendence Squad, Demetriusz, dwa CD-Je podpięte do lewitującego w nicości gniazdka, głośniki i podtrzymujący je stolik do kawy oraz osobliwość. Ten stan nie trwał zbyt długo, bowiem wszechświat zaczął się rozszerzać. Powstawała materia, z materii tworzyły się gwiazdy, z gwiazd galaktyki…

– Łał… – rozmarzył się Michał.

– Dobra, przewiń to, przecież każdy wie, jak wyglądały początki. No, może poza moherami.

T-Jay zakręciła talerzem, a czas popłynął z zawrotnym tempem. Przed oczami muzyków i wybrańca migały pierwsze organizmy żywe.

– Muszę zmniejszyć prędkość odtwarzania, bo gówno widzę – powiedziała T-Jay.

Artystka przesunęła pitch slider mocno w górę. Muzyka ucichła – częstotliwość spadła do rzędu infradźwięków. Wszechświat nadal przypominał odrobinę przyspieszony film, ale można było zauważyć więcej szczegółów.

– O, coś ciekawego.

T-Jay zrobiła bejbi skrecza i zatrzymała utwór. Znajdowali się w tej samej kamienicy co wcześniej, ale na oko pod koniec dziewiętnastego wieku. Ówcześni mieszkańcy zastygli w bezruchu. Maryn podszedł do młodej kobiety z filiżanką herbaty przy ustach i chciał ją lekko szturchnąć, lecz jego ręka przeniknęła przez ciało.

– Chujnia z grzybnią – skwitował. – Myślałem, że będziemy mogli zmienić historię. Na przykład zabić Hitlera.

– To mogłoby przynieść nieprzewidziane konsekwencje. – zauważył Pako. – Poza tym, wystarczy, że rozwiążemy zagadki z przeszłości.

– Albo poznać przyszłość – dodała T-Jay. – Nie gra mi tylko jedna rzecz. Jesteśmy prawie we współczesności, a piosenka już się kończy.

Kiedy utwór się zatrzymał, kalendarz na ścianie pokazywał dwutysięczny pierwszy.

– W tym roku Marcus Intalex i S.T. Files wydali “Universe” – poinformował Pako. – Co to może oznaczać?

– Może piosenka nie jest kompletna, tylko dopisywana na bieżąco? – Demetriusz podrapał się po głowie. – To oznaczałoby, że mamy starą wersję.

– Ale lipa. – Maryn wyglądał na wyraźnie zwiedzionego. – Myślałem, że będziemy w stanie zrobić coś więcej niż tylko zobaczyć przeszłość.

– To jeszcze nie wszystko – przypomniała T-Jay. – Na dobrą sprawę wykorzystaliśmy dopiero dwie funkcje CDJi. Pako, chcesz spróbować?

– Pewnie.

Michał podszedł do konsoli i poprosił Demka, żeby dał mu jakąś płytę od Boga. Chłopak wręczył didżejowi srebrny krążek, a ten załadował go na prawy deck. Puścił “Universe” jeszcze raz, odpalił też nową piosenkę i zaczął powoli przesuwać krosfejder. Zarówno piosenki, jak i wszechświaty zaczynały płynnie przechodzić jeden w drugi. Równoległe uniwersum zdawało się być znacznie młodsze, czas nie płynął bowiem tak szybko.

– Co z tego, że zobaczymy inną rzeczywistość, skoro nie możemy wejść w interakcję z nią? – Maryn kontynuował narzekanie. – To tak, jakbyśmy oglądali film.

Odtwarzania nagle zostało przerwane. Grupka młodych ludzi znajdowała teraz w jakiejś ogromnej, zatłoczonej sali. Na końcu stał tron zajęty przez tłuściocha w czerwonych szatach. Po obu jego stronach stali zakapturzeni mężczyźni dzierżący długie, drewniane laski.

– Co jest, do chuja?! – krzyknął Pako, bezskutecznie wciskając przycisk “Play”.

Z kostura gwardzisty wydobyła się kula światła i uderzyła prosto w stolik z CDJami. Eksplozja odrzuciła Demetriusza i muzyków na kilka metrów do tyłu. Wylądowali tuż pod stopami rozwścieczonych ludzi.

– Zostajecie skazani na śmierć za używanie wulgaryzmów w obliczu króla – oświadczył im przyboczny, który zaatakował ich chwilę wcześniej.

Zbrojni zaczęli zbliżać się do skonsternowanych przybyszów z innego wymiaru.

– Zaraz, żądamy osądu przez walkę! – wypalił Demek.

Członkowie Breakcendance Squadu spojrzeli na niego zdziwieni.

– No co, w “Grze o Tron” to zawsze działa. Dobra, Oberyn Martell może nie wyszedł na tym zbyt dobrze, ale przynajmniej Tyrion przeżył.

– Osąd przez walkę, powiadasz? – odezwał się król zachrypniętym głosem. – Jak sobie chcecie, i tak nie macie żadnych szans.

Demetriusz odwrócił się w stronę tłumu i zapytał:

– Czy ktoś z was jest gotowy wziąć udział w pojedynku w naszym imieniu? Oferujemy…

– Takiej opcji nie ma – przerwał mu jeden z gwardzistów. – Ktoś z was musi walczyć osobiście, skurwysyny.

– Możemy chociaż wybrać broń? – chciał się dowiedzieć Maryn.

– Oczywiście, przysługuje wam takie prawo. Szable, szpady, kostury, halabardy, a może mikrofony?

– Mikrofony? – zdziwiła się T-Jay. – Czy to oznacza bitwę fristajlową?

– Ma się rozumieć.

– Dajcie nam chwilę, musimy się naradzić – poprosił Demetriusz.

Zbrojny skinął głową, a oskarżeni zebrali się w kółku.

– Walka na rymy zdaje się być rozsądnym wyjściem, przynajmniej mamy jakieś szanse – stwierdził nastolatek. - Ktoś z was umie nawijać?

– Nie, zawsze mieliśmy od tego MC – powiedział Pako.

– Okej, w takim razie spróbuję coś polecieć. Trzymajcie kciuki.

Demek podszedł do zakapturzonych nieco niepewnym krokiem. Trochę żałował, że zgłosił się na ochotnika.

– Postanowiliśmy zmierzyć się z wami w rapie. Który z was będzie moim przeciwnikiem?

– Ja. – Najwyższy z gwardzistów wystąpił z szeregu.

– A zatem zaczynamy – obwieścił król. – Kolejka po osiem wersów, pierwszy będzie mój reprezentant.

Z tłumu wyłoniło się trzech grajków dzierżących bębenek, flet i lutnię. Kiedy bit rozbrzmiewał już na dobre, zbrojny zaczął rymować.

– Skądś się tu wziął warchlaku chędożony,

Jak śmiesz przy królu stać tak przystrojony?

Facjatę masz gładką niczym białogłowa,

I pewnie też w portkach ptaka nie chowasz.

Nędznyś mi parobku wrogiem,

Bowiem jam jest liryków Bogiem.

Znikaj stąd nim władca łypnie

Bo życie swe skończysz niechybnie!

Tłum zaczął wiwatować. Demetriusz miał mocno pod górkę. Odwrócił czapkę do tyłu i zacisnął rękę w pięść.

– Nie twój interes skąd jestem, buraku,

Wasz król jest tłusty jak żarcie w maku.

Białogłowy sam pewnie nie zaznałeś,

Za to po mydło w koszarach się schylałeś.

Jesteś liryków Bogiem?

Ja Bogiem zamiatałem podłogę.

Więc daj moim ziomkom spokój,

Albo rozwali cię prawdziwy rap z bloków!

– Łał!

– Ale pocisk!

– Rozkurwił!

Pozytywna reakcja gawiedzi dodała Demetriuszowi pewności siebie. Jego przeciwnik zaczął się lekko trząść.

– Nie nazywaj króla grubym, bo, bo…

Gwardzista zamilkł i stał przez chwilę bez ruchu, po czym uciekł ze sceny. Tłum zaczął skandować imię zwycięzcy, które wyjawił im Pako. Demetriusz zbijał piątki i odbierał gratulacje od pozostałych gwardzistów, jednak zauważył, że władca także stara się wymknąć.

– Ani kroku dalej, bo moi fani cię dojadą! – zagroził mu nastolatek. – A teraz gadaj, dlaczego chciałeś nas zabić. Nie wierzę w gadkę z wulgaryzmami, twój przydupas sam wcześniej zaklął i nawet nie zwróciłeś mu uwagi.


– To pułapka przygotowana przez Boga. Wiedział, że wrócisz, aby ukraść sprzęt. Chciał dać wam nauczkę, żeby ludzie już na dobre zaprzestali podróżowania pomiędzy wymiarami, jednocześnie nie skazując wybrańca na unicestwienie. Widzisz, każdego człowieka można porównać do bardzo małego fragmentu piosenki. Kiedy tak się przenoszą ze świata do świata, to tak jakby wstawić linię basową z dubstepu do marszu pogrzebowego.

– Zaczynam mieć już dosyć tego starego grzyba! – zirytował się Demetriusz. – Co on sobie wyobraża? To ja tu jestem wybrańcem! Trzeba pogadać z nim na poważnie. Pako, co ze sprzętem? Uda nam się przenieść do boskiego wymiaru?

– Na szczęście eksplozja niczego nie uszkodziła – odpowiedział Michał. – Ale nie mamy przy sobie płyty z “Closer To God”, więc musimy zahaczyć po drodze o Ziemię.

– W porządku. Wy – Demetriusz wskazał na gwardzistów. – pójdziecie z nami. Potrzebujemy dobrej obstawy.

Maryn stanął za konsoletą i krosfejdował wszystkich do mieszkania Breakcendence Squadu. Potem szybko wyciągnęła płytę z kawałkiem DJ Hype’a z wieży i wrzucił ją do odtwarzacza. Po chwili cała ekipa znalazła się na korytarzu w boskich siedzibach. Ze studiów zaczęli wychodzić Przedwieczni Selectorowie. Kroczyli w kierunku Demetriusza i jego towarzyszy, na czele nie kto inny jak sam Jahwe.

– Co to kurwa ma być? – wrzasnął Demetriusz, niesiony na euforycznej fali poczucia powołania. – Myślicie, że wasze wszechświaty są takie zajebiste, że nie można w nich nic zmienić? A co z AIDS? Rakiem? Głodem w Afryce?

– To kara za wasze przewinienia, grzesznicy! – odparł Allah. – Przemawia przez was pycha!

Nagle otworzyły się drzwi z prawej (lub z lewej, jeśli przyjąć perspektywę Boga) strony i wyszedł z nich niewysoki człowieczek o czerwonej skórze, zakręconych rogach i gustownej bródce.

– Nie wtrącaj się, Szatanie – powiedział do niego Ahura Mazda. – To sprawa między mną a moim dziełem.

– Jak zwykle robisz zadymę, Izanagi. Słychać was nawet przez wygłuszone ściany. Nie możesz dać temu chłopakowi trochę swobody? W końcu jest Wybrańcem.

– Jeszcze czego! Pewnie, zaraz ustąpię mu miejsca na posadzie Najwyższego! Wybraniec to tylko nic nie znaczący tytuł, zwykły bug w DAWie.

– Ten bug sprawi, że twoje rządy upadną, a we wszystkich wszechświatach zwycięży zło – powiedział stanowczo Angra Mainju. – Kiedy już rozprawi się z wami, jestem pewny, że dojdę z nim do porozumienia.

– Nic nie znaczący tytuł… Zło zwycięży… – Demetriusz poczuł się rozczarowany. – Ale przecież…

Chłopak poczuł, jak nagle otwiera się jego trzecie oko. Doznał nagłego przypływu doskonałej mądrości, a wokół jego ciała pojawiła się złocista aura.

– Gówno prawda! – krzyknął nastolatek. - Każdy człowiek tworzy swoją własną piosenkę, a wy nie macie nad nami kontroli! Jesteście tylko prehistorycznym wymysłem! To już wasz koniec! Super Hadouken Fus Ro Dah Rasengan Kamehameha!!!

Z rąk, oczu i ust wybrańca wystrzeliły strumienie ognia otoczone wyładowaniami elektrycznymi. Połowa budynku została unicestwiona razem z nadnaturalnymi istotami, odsłaniając Demetriuszowi i przyjaciołom dziesięciowymiarową przestrzeń astralną.

– To było niesamowite – zachwyciła się T-Jay.

– Jesteś potężny – powiedział Maryn. – Z takimi zdolnościami mógłbyś podbić wszystkie wszechświaty.

– Nie uczynię tego – wyznał Demetriusz. – Nie na tym polegała moja misja. Miałem wyzwolić wszystkie stworzenia i to zrobiłem. Teraz zostanę tu, aby w spokoju medytować. Wy musicie dalej iść przez swoje życie.

– Będziemy mogli wpadać do ciebie w odwiedziny? – zapytał Pako. – Myśleliśmy, żeby nagrać jakieś kawałki z MC, a ty jesteś całkiem dobry.

– Zgoda. Będę miał mnóstwo czasu na wymyślanie nowych zwrotek…

Friday, September 11, 2015

"Szopka 2035"

 Jeden krok. Drugi. Trzeci. Na kolejne nie mam siły. Zaraz dopadnie mnie krwiożercza bestia i raz na zawsze przekreśli szanse na wypełnienie misji. Nie, nie mogę się poddać. Nie zawiodę moich ludzi. Nie pozwolę, by dwadzieścia lat walki o przetrwanie, ordynarnie mówiąc, poszło się jebać. Mimo okropnego zmęczenia brnę dalej pośród radioaktywnego pyłku topoli. Kurewstwo wykańczało mnie jeszcze przed wojną, a podkręcone putinowskim plutonem stało się prawdziwym utrapieniem, zwłaszcza, że jedyną ochronę przed nimi stanowiły białe maseczki behapowskie podwędzone z Castoramy.

Wszystko zaczęło się dwadzieścia lat temu. Siedzimy sobie przy piwerku u Mariana na chacie, w telewizji puszczają wiadomości. Mówią tam o tym całym konflikcie na Ukrainie, że niby Rosjanie wysyłają tam coraz więcej wojsk i nie wiadomo, co z tego wyniknie. Marian powiedział wtedy, że pewnie skończy się na atomówkach, bo tak jest w każdym filmie. No to zacząłem rozkminiać, żeby jakiś schron postawić. Bo w sumie w wolnym czasie i tak tylko siedzieliśmy na tyłkach i chlaliśmy, a w razie czego dobrze mieć jakąś miejscówkę na przeczekanie ataku. Razem z Marianem postanowiliśmy przystosować moją ogródkową szopkę do tego celu.

Zaczęliśmy od wypieprzenia wszystkich zbędnych gratów. Pozbyliśmy się trochę połamanych plastikowych krzeseł, starych wędek i poplamionych świerszczyków (Marian mówił, żeby zostawić, ale wytłumaczyłem mu, że do schronu wpuścimy pełno lasek, żeby potem odbudować cywilizację). Mamuśka jak zobaczyła, co robimy, to się w głowę popukała. Mimo tego kontynuowaliśmy pracę, jak się później okazało, ze zbawiennym skutkiem. Zamontowaliśmy skobel z drugiej strony drzwi, żeby można było zamykać je od środka. Uszczelniliśmy okno pianką poliuretanową, a pod nim wykuliśmy otwór strzelecki, w sam raz na wiatrówkę. Później trochę przez niego pizgało, ale zatykaliśmy go skarpetkami. Okazał się za to nieoceniony podczas licznych walk z mutantami. Zainstalowaliśmy też filtr powietrza (stożkowy do subaru imprezy, nie jakieś goebbelsowkie gówno) i wody (tu musieliśmy niestety liczyć na zwykły wkład brity) Przy okazji zorientowaliśmy się, że w sumie to nie mamy jeszcze instalacji wodociągowej i elektrycznej. Poprowadzenie szlaucha ze stawu do szopki nie było problemem. Trochę gorzej z zasysaniem, ale jak się później okazało, niektórzy mieszkańcy schronu mieli już spore doświadczenie w tej dziedzinie. Z prądem mieliśmy niezłe perypetie. Na początku chcieliśmy pociągnąć na lewo ze słupa, ale Mariana kopnęło i wylądował w szpitalu. Przez trzy dni musiałem robić sam. W tym czasie opracowałem i skonstruowałem generator ze starego roweru wyposażonego w dynamo. Przyniosłem też trochę zapasów z domowej spiżarni (głównie bimber i wina owocowe) oraz stare koce i poduszki.

Miejscówka była już w zasadzie gotowa. Doszliśmy jednak z Marianem do wniosku, że jest trochę za mała. Przewidzieliśmy ją na cztery osoby, a to z pewnością nie wystarczyłoby na odbudowanie cywilizacji. Zaczęliśmy więc odwiedzać mieszkańców Zadupia i namawiać ich, żeby przyłączyli się do budowy kolejnych schronów. Większość wzięła nas za wariatów, ale znalazło się kilku chętnych. Przerobiliśmy więc dwie opuszczone altanki na działkach i stary garaż Malinowskiego, który zgodził się nam go oddać w zamian za skopanie tyłka Grubemu zalecającemu się do jego córki. Tak oto powstał ZAJEB, czyli Zadupiańska Aglomeracja Jądrowoodpornych Ergonomicznych Budynków.

Niestety ZAJEB posiadał jedną znaczącą wadę. Niemożliwe było przemieszczanie się pomiędzy poszczególnymi JEBami bez wychodzenia na zewnątrz. W warunkach silnego promieniowania stanowiło to śmiertelne zagrożenie. Postanowiliśmy połączyć schrony siecią podziemnych tuneli. Nie zdążyliśmy zejść na dwa metry pod ziemie, a nikomu nie chciało się już kopać, więc zatrudniliśmy do tego lokalnych meneli. Byli skrajnymi optymistami, bo zamiast zagwarantowanego miejsca w ZAJEBie woleli dwadzieścia złotych jako zapłatę.

Po miesiącu nasz przeciwaatomowy azyl był już gotowy. Pozostało jedynie czekać na atak wroga. I oto nadszedł ten pamiętny dzień, w którym głośno zawyła syrena strażacka przy remizie. Przed udaniem się do schronu zabrałem dzieła kultury, które uznałem za najważniejsze dla naszej cywilizacji – „Królów Życia” Gangu Albanii i „Blondyneczkę” Bayer Full, oczywiście pirackie kopie kupione na odpuście. Do ZAJEBu wpuszczaliśmy tylko ładne laseczki i prawilnych chłopaków, ale jednych i drugich nie było zbyt wiele, więc potem wchodził każdy jak leci, aż osiągnęliśmy dwudziestoosobowy limit. Serce mi się krajało, kiedy patrzyłem na tłumy nie mogące dostać się do schronów. Długo śniłem o skrobaniu tipsów o drzwi altanki, które nie ustawało kilka dni po wybuchu wojny jądrowej. Później dowiedziałem się, że Mariola zapomniała wziąć ze sobą pilniczka.

Przez spory kawał czasu żyliśmy w pokoju i względnym komforcie. Odbudowa cywilizacji szła zgodnie z planem, urodziło nam się kilkoro dzieci. Braki w zapasach uzupełniali dzielni stalkerzy, uprawialiśmy również grzyby, które służyły za substytut mięsa, warzyw, herbaty, APAPu, viagry i kilku innych rzeczy. Problemy pojawiły się po kilku latach. Zaczęły napadać nas krwiożercze mutanty. Najgorsze były Mohery. Nazwaliśmy je tak ze względu na dziwne, malutkie antenki na głowach. Strzały z wiatrówek i koktajle Mołotowa nie robiły na nich najmniejszego wrażenia. Odpędzał je natomiast widok plecaków i koszulek z Hello Kitty, dlatego nosiliśmy je jako ochronę. Na domiar złego ZAJEB podzielił się na dwie frakcje: Zjednoczoną Prawicę zajmującą altanki i Zjednoczoną Lewicę rezydującą w pozostałych schronach. Wojna między nimi trwa do tej pory, chociaż nikt nie pamięta już, kto był za, a kto przeciwko wprowadzeniu Jednoosobowych Okrągłych Wychodków. Walki pochłonęły mnóstwo ofiar i zasobów, osłabiając obronę przed mutantami. Naszą ostatnią nadzieją na przeżycie było skontaktowanie się z innymi grupami ocalałych. Tuż po wybuchu wojny założyliśmy specjalną grupę na Facebooku, do której mieli zgłaszać się mieszkańcy schronów spoza ZAJEBu. Owszem, jesteśmy z Marianem kumaci, ale nie wierzyliśmy, że nikt na całym świecie nie wpadł na ten sam pomysł co my. Po dwudziestu latach okazało się, że mieliśmy rację. Napisali do nas ludzie z Wygwizdowa, niewielkiej wioski leżącej kilkanaście kilometrów od Zadupia. Skryli się przed pociskami jądrowymi w piwnicach. Dziwiło nas to, że nasi stalkerzy do tej pory jeszcze się nie spotkali. Tak czy inaczej ruszyłem na ekspedycję razem z Marianem i Tomkiem. Niestety, ich stroje Hello Kitty uległy zabrudzeniu podczas czołgania się przez tunele i tylko ja przeżyłem spotkanie z Moherami. Byłem już blisko celu, gdy natknąłem się na jakiegoś innego mutanta, tego, który goni mnie do tej pory. Wygląda prawie jak człowiek, ma jednak fioletową skórę. Jestem zbyt zmęczony, by biec dalej. Kryję się za śmietnikami. Bestia znalazła mnie, ale tanio skóry nie sprzedam.

– W imię ZAJEBu, skurwysynu! – krzyknąłem, wymachując tasakiem w jego kierunku.


– Panie, co pan?! – odpowiedział mutant. – Ja tylko dwa złote na piwo chciałem pożyczyć.

"Mylący napis" - ciąg dalszy "Chaty płaczu"

- Mam już dosyć, odpocznijmy chwilę – wydyszała Paquai, wspierając dłonie na kolanach. - Naprawdę nie mogliśmy pójść okrężną drogą?
- Przechodząc przez szczyt oszczędzamy kilka godzin marszu – wyjaśnił jej Cydas. - Dzięki temu powinniśmy dotrzeć do Luyrun przed zmrokiem. Naprawdę chciałbyś znowu spać pod gołym niebem?
- Nie wiem, czy to nie byłoby lepszym wyjściem – stwierdziła kobieta. - Ludzie traktują nas jak wysłanników ciemnych sił. Nasze historie i znaleziska budzą w nich przerażenie, zwłaszcza woda z jeziorka leżącego na wschód od Vydaru. W Munabie musieliśmy się niemało natłumaczyć, aby uwierzyli, że to nie my zabiliśmy tamtych ludzi ze spalonej chaty.
- To normalne, że boją się nieznanego. I właśnie dlatego za cel postawiliśmy sobie rozwiewanie tajemnic. Nasze wyprawy powinny służyć rozwojowi cywilizacji.
- Tak? A ja myślałam, że robimy to dlatego, że jesteśmy cholernie ciekawscy i nie potrafimy usiedzieć na miejscu.
---Podróżnicy zaśmiali się głośno. Paquai odgarnęła z twarzy spocone grzywkę w kolorze oberżyny, oparła się o jeden ze świerków, które wraz ze wzrostem wysokości nad poziomem morza stopniowo wypierały buki, wyciągnęła manierkę i wypiła kilka łapczywych łyków wody.
- Daj mi parę minut – poprosiła towarzysza. - I co się tak patrzysz, jesteś facetem, masz lepszą kondycję!
- No dobrze, niech ci będzie. Sam też ledwo wytrzymuję.
---Cydas usiadł na spróchniałym pniu. Przyłożył pięść do podbródka, jak to miał w dziwnym zwyczaju, i skierował wzrok gdzieś w dal. Okrągła, gładka twarz i czarne, kędzierzawe włosy doskonale pasował do wizerunku marzyciela. Nie można było jednak nazwać go przystojnym, przynajmniej dla Paquai. Był zbyt szczupły – nie lubił jeść dużo, a dalekie wędrówki pochłaniały każdy nadmiar tłuszczu – a przez delikatną facjatę wyglądał na sporo mniej niż dwadzieścia dwie wiosny. Ona z kolei stanowiła przedmiot fascynacji wielu mężczyzn. Cynamonowa opalenizna, fioletowe oczy oraz wydatne piersi i pośladki nadawały jej egzotycznego powabu. Nie w głowie były jej jednak romanse. Jakiekolwiek głębsze przywiązanie emocjonalne przy awanturniczo-podróżniczym stylu życie stanowiłoby tylko zbędny ciężar. Wierny przyjaciel dający oparcie w trudnych chwilach w zupełności wystarczał.
---Paquai wzięła kilka głębokich oddechów, oderwała plecy od drzewa i dała znak, że jest gotowa do dalszej drogi. Cydas wstał i razem ruszyli w drogę. Zbocze było wyjątkowo strome, a przez mokrą ściółkę łatwo było o poślizg. Mimo tego wędrowcy niestrudzenie stawiali krok za krokiem. Pół godziny wspinaczki później dotarli już na wierzchołek góry zwanej Tremajune, co w języku Fyhanu oznaczało „Omszałe głazy”. Swój przydomek zawdzięczała dosyć sporej formacji skalnej znajdującej się na szczycie, która przewyższała największe drzewa, i dzięki temu była doskonałym punktem obserwacyjnym.
- Wchodzimy na górę? - zaproponował Cydas.
- Takich widoków nie odmówię nigdy, choćby przechodziła tędy po raz setny – wyznała Paquai. - Ale najpierw coś zjedzmy.
---Kobieta wyciągnęła z plecaka trochę suszonej wieprzowiny i poczęstowała towarzysza, lecz wziął tylko niewielki kawałek. W pośpiechu przeżuli mięso i zbliżyli się do skały.
- Spójrz, ktoś wyrył tam jakiś napis – zauważył Cydas.
- „Hisud”. Ale przecież to nie ten szczyt – zdziwiła się jego przyjaciółka. - Hę? Co się dzieje?
---Nagle wszystko dookoła nich zaczęło się rozmywać, a następnie znowu stało się ostre, jednak stos głazów gdzieś zniknął, drzewa zmieniły swoje miejsca, a na prawo, nieco poniżej podróżników pojawiła się niecka z wodą, z której wpływał mały strumyczek.
- Teraz rzeczywiście jesteśmy na Hisudzie. – Cydas ze spokojem skomentował to, co stało się przed chwilą.
- Coś przeniosło nas cztery dramekany na południowy zachód. Albo tak nam się tylko zdaje.
- Twierdzisz, że może być tylko iluzja? - mężczyzna podszedł do najbliższego drzewa i zastukał w korę. - Wygląda na prawdziwe.
- To nastąpiło zaraz po tym, jak przeczytałam ten napis. Czyżby te głazy też były artefaktem?
- Może sam sposób, w jaki go wyryto był związany z magią. Musimy to sprawdzić.
- Ale wiesz, że to oznacza spore wydłużenie trasy? Stąd mamy tylko sześć dramekanów do Luyrun, a jeśli wrócimy na Tremajune, łącznie przejdziemy jedenaście dramekanów.
- I co z tego? Nie wolno nam zostawiać takiego odkrycia na później.
- Jeszcze niedawno zależało ci na dotarciu do ludzkich siedzib przed zmrokiem! Uch, niech ci będzie.
---Bez zwłoki skierowali się na północny wschód.

*

---Szlak na przełęczy pomiędzy dwoma szczytami był wyjątkowo trudny. W niektórych miejscach był wąski na dwie stopy, a po obu stronach znajdowały się wysokie urwiska. Wędrowcy przebywali właśnie jeden z takich fragmentów drogi.
- Ostrożnie! - krzyknęła Paquai, po tym, jak stopa Cydasa prawie ześlizgnęła się z uskoku.
- Spokojnie, przecież uważam.
- Właśnie widziałam...
- Hej, słyszysz to? - Cydas wskazał na koronę jednego z drzew, rosnącego tuż przy ścianie urwiska. - Coś tam się rusza.
---Nagle z buka zeskoczył zakapturzony mężczyzna i wyciągnął zza pazuchy szablę. Podróżnicy usłyszeli za sobą głuche łupnięcie. Kolejny zamaskowany napastnik z morgenszternem w ręku skutecznie odcinał im drogę ucieczki.
- To już koniec waszej zabawy w odkrywców – powiedział zbój dzierżący szablę. - Nie wymkniecie się nam.
- Zaraz zaraz – odezwała się Paquai. - Kim jesteście i dlaczego nam grozicie? Jesteśmy tylko zwykłymi wędrowcami, nie chcemy nikomu zaszkodzić.
- Nie chcecie, ale to robicie. Wtykacie nos w nie swoje sprawy, a potem opowiadacie wieśniakom wasze historyjki. Ludzie i tak wiedzą już zbyt dużo.
- Dlaczego mielibyśmy tego nie robić? Mamy prawo lepiej poznawać Lokamon. To służy wszystkim.
- Mylisz się, głupcze...
---Nieznajomi zaczęli zbliżać się do Paquai i Cydasa. Para przyjaciół miała przy sobie sztylety, lecz nie znali się na walce. Do tej pory starali się unikać konfliktów. W tej chwili to było niemożliwe. Napastnicy byli już gotowi do ataku, gdy nagle zastygli w bezruchu. Jeden z nich upadł na szlak i roztrzaskał się na tysiące małych kawałeczków, zupełnie jakby był zrobiony z lodu. Drugi zleciał z uskoku i spotkał go ten sam los. Podróżnicy otworzyli usta szeroko ze zdziwienia.
- Nie musicie dziękować.
---Dziwny głos zdawał się dobiegać z ziemi, tuż przy stopach Paquai. Oboje spojrzeli na dół, lecz nie zauważyli nic interesującego poza lśniącym, niebieskim chrząszczem wielkości dwóch paznokci.
- Tak, to ja to zrobiłem. - Owad wzbił się w powietrze i usiadł na ręce kobiety.
- Kim oni byli? - spytał Cydas. - I czym ty jesteś?!
- Nie wnikałem w to zbytnio. Wiedziałem jedynie, że są jednymi z tych, którzy nie chcą dzielić się swoją wiedzą z innymi. Wy stanowiliście dla nich przeszkodę. Dlatego was śledzili, i wykorzystali waszą ciekawość do wpędzenia w pułapkę.
- Chodzi o magię i artefakty? – dociekała Paquai.
- Jeżeli tak to nazywacie... Niektórzy pragną, żeby sekrety tego świata były znane tylko im. Traktują to jako przewagę. Wy nie jesteście tacy... skupieni na własnym powodzeniu. I dlatego was uratowałem.
- Jesteś wyjątkowo dobrym... chrząszczem – uznał niepewnie Cydas. - Masz jakieś imię? 
- Nie jestem chrząszczem. A może i jestem? Z resztą, to tylko zewnętrzna powłoka. Jeśli zaś chodzi o imię – nie posiadam żadnego. Kiedyś zwano mnie Prorokiem. Ale to były dawne czasy. Wiele się zmieniło. Wybaczcie, wiem że macie jeszcze wiele pytań, ale muszę już was opuścić. Jestem potrzebny w innych miejscach.
---Owad odleciał i po chwili zniknął wędrowcom z oczu.