Ludzie posiadali
wiele złożonych cech. Jednak tę, którą Mayzee najbardziej
podziwiał, a może nienawidził, była zdolność do tworzenia
zbiorowej świadomości. Cała cywilizacja stanowiła jeden organizm
kierujący się pewnymi wytycznymi uznanymi za dobre dla ogółu. I
choć te aksjomaty zmieniały się na przestrzeni czasu, jednostka,
która ich nie respektowała, została usuwana niczym gnijąca gałąź.
Mayzee czekał na moment, w którym spotka go ten sam los.
Chłopak miał
siedemnaście lat i żył w Feryzie. Miasto to wzniesiono na wysokiej
górze Nhgrene położonej przy wewnętrznym promieniu Hogumu, ciała
astralnego o kształcie torusa będącego domem dla wszystkich ludzi.
Feryz uznawano za święte miejsce, bowiem gdy raz na rok słońce
przelatywało przez pusty środek planety, był najbliżej
macierzystej gwiazdy. Dzieci Gali
i Kehra gromadziły
się tam, by czcić Światło, pierwszy dar boskiej pary, w
przepięknych, starożytnych świątyniach.
Oczywiście Feryz
nie przeżywał oblężenia pielgrzymów jedynie podczas hiperhelium.
Całe rzesze przyjezdnych przewijały się przezeń praktycznie
każdego dnia, sporo osób mieszkało tu również na stałe. Ktoś
musiał zapewniać ludziom dach nad głową, żywić ich i leczyć.
Przy tym ostatnim udzielał się Mayzee. Pracował w niewielkim
zakładzie alchemicznym należącym do jego babci. Podobno miał
talent do tworzenia eliksirów, choć osobiście twierdził, że
przyjęto go tam z litości. Nie nadawał się na bycie kowalem czy
strażnikiem, a rodzice nie pozwoliliby mu na bezczynne gnicie w
domu. Siedział więc w zatęchłej piwnicy, miażdżąc w moździerzu
akwamarynowe muchomory, doglądając fermentacji glistorostów czy
gotując wywary z górskich szczurów. Od czasu do czasu dostawał
reprymendy od babci za opieszałość lub niedokładność. Nie
przejmował się nimi zbytnio, zresztą jak całym otaczającym go
światem. Ciągle bujał głową w chmurach. Byłby świetnym
kapłanem, gdyby nie uważał galakheranizmu za stek bzdur. Z
istnieniem osobowych Bogów wiązało się zbyt wiele paradoksów,
żeby mógł w nich uwierzyć. Większość społeczeństwa sądziła
jednak inaczej, więc Mayzee wolał nie wychylać się ze swoimi
poglądami. Kontemplował je w ciszy podczas wolnych chwil, które
spędzał w niewielkim pokoju na poddaszu służącym za sypialnię.
Czynił to właśnie
pewnego letniego dnia. Zbliżała się krótka noc, słońce powoli
zachodziło za przeciwległy wałek hogumskiego obwarzanka. Leżące
na nim krainy powoli pogrążały się w ciemnościach, a ich
mieszkańcy szykowali się do snu. W Feryzie oznaczało to godzinną
przerwę od pracy, zazwyczaj spędzaną na drzemce. Dziwne rytmy
dobowe zależące od położenia danego miejsca na gigantycznym
torusie były dowodem nie na wspaniałość, lecz głupotę Stwórców,
przynajmniej według Mayzeego. Po co komu potrzebne dwie noce, z
których jedna trwała na tyle krótko, że nie można było nawet
porządnie się przekimać? Ci z zewnętrznej części obwarzanka
mieli jeszcze gorzej, tam przez większość czasu nie dochodziło
naturalne światło. No i jeszcze to przeklęte hiperhelium. Panował
wtedy straszny upał, a tłumy spoconych ludzi podniecających się
tym, że Słońce zakreśla ósemkę zamiast koła, nie stanowiły
najmilszego towarzystwa. Święto odbywało się już za dwa dni.
Przytłoczony tym faktem Mayzee odszedł od wąskiego okienka i
oklapł na łóżko. Może prześpi się choć chwilę, zanim babka
znów zagoni do roboty. Nagle usłyszał jakieś stłumione krzyki
dochodzące z parteru. To mógł być niezadowolony klient, albo w
gorszym przypadku napad. Mayzee wstał i zbiegł po schodach. Przy
ladzie stał siwy, brodaty mężczyzna i szarpał babcię Beulinę za
fartuch.
- Co tu się dzieje?
- spytał chłopak.
- To ty! - staruch
wskazał palcem na Mayzeego. - Przez ciebie moja córka nie żyje!
- Ginarze, uspokój
się! - krzyknęła Beulina.
Młody alchemik
kojarzył skądś tego gościa. Dosyć często przychodził do ich
sklepu i zamawiał mnóstwo mikstur. Teraz zbliżał się w jego
kierunku z zaciśniętymi pięściami. Wyglądał na naprawdę
wściekłego. Mayzee domyślał się, że pewnie zepsuł któryś z
eliksirów przez nieuwagę lub lenistwo. Być może niebiański
syrop, nie chciało mu się dogotowywać go do końca. Ale żeby ktoś
od tego umarł?
- Zapłacisz mi za
to! - wydusił przez zaciśnięte zęby Ginar.
To nie były czcze
pogróżki. Starzec rzucił się na chłopca, ale ten odepchnął go
na regał z książkami i wybiegł z zakładu. Ktoś wreszcie zabrał
się za odcinanie chorej gałęzi. Lecz Mayzee nie chciał ponosić
konsekwencji za ignorancję. Wcześniej było to czymś odległym,
wręcz nierzeczywistym. Teraz naprawdę chcą go dorwać. Wystraszony
popędził gdzieś na oślep, byle dalej od sklepu.
Ginar po chwili
podniósł się z ziemi. Poniosła go brawura. Miał szczęście, że
młodzieniec uciekł zamiast wdawać się w bójkę.
- Nic ci nie jest? -
spytała Beulina. - Możesz mi opowiedzieć wszystko jeszcze raz,
powoli i spokojnie?
- To także twoja
wina – rzucił mężczyzna. - Nie sprawdziłaś, czy eliksir był
dobry. Ouhyn spodziewała się dziecka. Cierpiała na bóle brzucha,
więc wypiła lekarstwo od was i... - Po policzkach Ginara popłynęły
łzy. - Ja straciłem jedyną córkę...
- Przykro mi. -
Beulina również wyraźnie posmutniała. - Tyle razy mówiłam
Mayzeemu, żeby uważał! Nie mogę ciągle go pilnować. Jestem już
stara, ledwie nadążam z pracą. Nic na to nie poradzę. To poważna
sprawa, lepiej żeby rozstrzygnął ją Boży Sąd. Musimy tylko
znaleźć chłopaka. Gala wie gdzie on się teraz podziewa...
*
Mayzee zatrzymał
się w wąskim zaułku przy ulicy Królewskiej. Był zmęczony
ucieczką i nadal mocno zdezorientowany całą sytuacją. Nie
wiedział, co dalej robić. Jeśli rzeczywiście ktoś przez niego
zginął, chłopak miał nie lada kłopoty. Niedługo o przestępstwie
będzie wiedziało całe miasto. Mógłby udać do innej części
Hogumu, na przykład na południe, ale nie miał przy sobie pieniędzy
ani jedzenia. Niechybnie czeka go kilkanaście lat w celi, o ile
wcześniej Ginar nie zemści się na nim. Będzie musiał spróbować
uciec z Feryzu. Ale najpierw odpocznie.
Usiadł na bruku,
opierając się plecami o ścianę kamienicy. Panowała niemal
całkowita ciemność, tylko w niektórych oknach migotały świece.
Mayzee tym razem cieszył się z faktu istnienia krótkiej nocy.
Zauważy go mniej osób. Na całe szczęście bramy do miasta
pozostawały otwarte przez cały czas, a straże nie pilnowały
przejścia od setek lat. Życie w czasach pokoju miało swoje zalety.
Młody alchemik
wstał i ruszył w dalszą drogę, lecz nagle poczuł czyjąś dłoń
na swoim ramieniu.
- Dobra robota, mój
synu.
Mayzee odwrócił
się. W mroku niewiele widział, lecz był w stanie zauważyć, że
ktoś, kto go zatrzymał, ma na sobie dziwną, pozbawioną otworów
maskę o nieregularnym kształcie. Był ubrany w czarny płaszcz i
skórzane rękawice.
- Kim jesteś? -
zapytał przerażony chłopak.
- Jestem twoim
Bogiem – odparł nieznajomy.
- Ty to Khar?
- Nie. Khar
obróciłby cię w pył za liczne przewinienia,
jak lubią to nazywać sprawiedliwi. Ja nazywam się Bdaad, Bóg
Zawiedzionych Oczekiwań.
-
Ja chyba śnię. – Mayzee pokręcił głową. - Muszę się
obudzić!
-
Wyparcie. - Głos Bdaada zawibrował w uszach młodzieńca. - Jakie
to... Ludzkie. Nie, chłopcze, to wszystko dzieje się naprawdę.
Przyczyniłeś się do
pomnożenia mojej chwały.
Odebrałeś kilku osobom nadzieję na radość. Nie doczekają się
potomka.
Pogrążą się w rozpaczy po
stracie ukochanej córki i żony.
-
Ona była w ciąży? - Praktykant osłupiał. - Ja nie chciałem tego
zrobić, wcześniej nawet Cię nie znałem...
-
Ale ja tak – rzekł Bóg. - Teraz zostaniesz moim sługą.
-
Nie wiem, co o tym myśleć – wyznał Mayzee. - A co, jeśli się
nie zgodzę?
-
Mocno się zawiedziesz.
Bdaad
chwycił za krawędź swojej maski i odchylił ją, zupełnie jakby
otwierał drzwi. Nie miał twarzy. Jego oblicze stanowiła bezkresna
otchłań wypełniona setkami mieniących się, kolorowych plam.
Mayzee poczuł, jak głębia go zasysa, jak jego ciało opuszcza
znany mu świat. Ciemny
zaułek stał się maleńkim punktem wśród feerii barw, aż w końcu
całkowicie zniknął.
*
Przeklęty
chłopak przepadł gdzieś bez śladu. Nie odnalazł go nawet Mhurem,
który dowiedziawszy o śmierci żony po powrocie z pracy osobiście
praktycznie cały Feryz. Lecz wymierzenie kary Mayzeemu nie przywróci
życia Ouhyn. To najbardziej bolało Ginara. Gdy tylko
zamykał
oczy, widział, jak jego córka upada, wymiotuje krwią, cała się
trzęsie, by w końcu zastygnąć w bezruchu. Czuł,
że te obrazy
utkwią mu w pamięci do końca bezsensownego już życia.
Linia
rodowa została przerwana. Wycięto z niej dwie osoby za jednym
zamachem. Ginar kochał obie z całego serca, chociaż jedna z nich
nawet nie zdążyła się narodzić. Pozostała tylko pustka. Pustka,
która po pewnym czasie powinna zniknąć, bo przecież Ouhyn i jej
dziecko byli już w lepszym miejscu, razem z Galą i Kherem. Każdy
dobry człowiek prędzej czy później tam trafia. Lecz dla Ginara
była to odległa
perspektywa, wręcz
niewyobrażalna. A może nawet i nierzeczywista. Kto bowiem jest w
stanie z całą pewnością stwierdzić, że
śmierć nie jest końcem istnienia? Dla
starego człowieka klęczącego
przed martwym ciałem córki leżącym na katafalku to
wątpliwość straszna, a zarazem trudna
do odrzucenia pod ciężarem rozpaczy.
Ginar
spojrzał na obraz przedstawiający parę Bogów. Prosił
ich o cud wskrzeszenia, albo chociaż jakiś znak, który utwierdzi
jego wiarę w ponowne spotkanie z ukochanymi. Co
jakiś czas modlitwy ustępowały użalaniu się na własnym losem.
Choć do świątyni przybyły setki osób chcących pożegnać Ouhyn,
Ginar czuł się całkowicie
samotny, jakby zawieszony w
nicości. Nawet jeśli Gala i
Kher byli prawdziwi, nie mogli przełamać jego odosobnienia.
*
Święte księgi
wspominały o wielu nadnaturalnych zjawiskach. Żadne z nich nie
mogło jednak równać się z lewitowaniem w bezkresnej przestrzeni.
Przemieszczające się w niej barwne plamy, widoczne, lecz
nienamacalne, sprawiały, że Mayzeemu kręciło się w głowie.
- Co to za miejsce?
- Chłopak zdziwił się, bowiem usłyszał swój głos, chociaż
zdawało mu się, że wypowiada te słowa jedynie w myślach.
-
Moja głowa – przemówił wibrującym tonem Bdaad. - Jesteś aż
tak niedomyślny?
Mayzee
nie wiedział, co odrzec. Cała sytuacja była wręcz okrutnie
nierealna, odbierała niemal wszelkie zdolności do przeprowadzania
logicznych analiz.
-
Wygląda na to, że sprzeciwianie się Tobie nie ma sensu – wyznał
po chwili młody alchemik. - Możesz przynajmniej wyjaśnić, co masz
zamiar ze mną zrobić? Wspominałeś o tym, że zostanę Twoim
sługą.
-
Zgadza się – odparł Bóg.
-
Na czym to miałoby polegać? - zapytał Mayzee.
-
Wkrótce się dowiesz.
Chłopak
nagle poczuł, jak ciągnie go jakaś niewidzialna siła. Zbliżał
się z zawrotną prędkością do niewielkiego, czarnego punktu,
który z czasem rósł, by stać się dosyć sporą wyrwą w
kolorowej sferze. Mayzee przeleciał przez niego i wylądował pod
gwiaździstym niebem Hogumu.
-
Gdzie jesteśmy? - Praktykant rozglądał się po okolicy, lecz
widział jedynie gęsty, bukowy las.
-
Kilkanaście mil na północ od Feryzu – odrzekł Bdaad. - Powiedz
mi, co kryje się w twoim sercu?
-
Hę?
-
O czym marzysz? Jakie jest twoje najskrytsze pragnienie?
-
Aha, o to chodzi – zorientował się chłopak. Był odrobinę
przerażony tajemniczym zachowaniem dziwnej istoty. - Chciałbym do
końca życia nie pracować, nie musieć znosić towarzystwa idiotów,
po prostu mieć spokój. To tyle, jeśli mam być szczery.
-
Doskonale. Chodź za mną. Tylko ani słowa.
Mayzee
mocno zacisnął usta, jakby bał się, że przez przypadek coś
powie. Było bardzo ciemno. Hogum nie posiadał księżyca, a gwiazdy
dawały jedynie słabe światło. Po kilku chwilach marszu w
milczeniu dotarli na polanę na skraj lasu. W oddali widoczna była
góra Nhgrene i spoczywający na niej Feryz. Jasne punkty rozsiane po
całym mieście były z pewnością ogniskami zapalanymi na wieżach
świątyń i basztach przy murze.
-
Czuwają – rzekł Bdaad. - Dziś Słońce ma znaleźć się w
środku świata.
-
To już hiperhelium? Zdawało mi się, że minęła ledwie godzina -
powiedział Mayzee, po czym zasłonił usta zorientowawszy się, że
złamał zakaz Boga.
-
Czas jest dla was dziwną rzeczą – odparł jak gdyby nigdy nic
Bdaad. - Stoi w miejscu, gdy chcecie, by już upłynął. Pędzi, gdy
chcecie go zatrzymać. Doprawdy ciężko dogodzić ludziom.
-
Święte słowa – przyznał mu rację chłopak. - Przekonałem się
o tym na własnej skórze.
-
Usiądźmy – zarządził Bóg. - Twoje pragnienia nie są dobre dla
mojego istnienia – dodał. - Są prawdziwe, lecz wiesz, że nigdy
się nie spełnią, dlatego nie wyczekujesz ich realizacji. Odebranie
nadziei nie sprawi ci bólu. Im zaś – wskazał dłonią na Feryz –
wręcz przeciwnie. Głęboko wierzą, że hiperhelium nadejdzie dziś
tak samo jak każdego roku. Obawiam się, że mocno się rozczarują.
-
Dlaczego cieszysz się z czyjejś trwogi, jeśli mogę spytać?
-
To nie mój wybór, tylko konieczność – odpowiedział Bdaad.
- Widzisz, Bogowie są niczym innym jak wyobrażeniami o
pewnych rzeczach. Nie istniejemy bez waszych myśli. To one nas
karmią, dają nam siły. Niektórzy, na przykład Gala i Kher,
powstali świadomie, inni, jak ja, są jedynie efektem ubocznym.
-
Nie rozumiem - wyznał Mayzee. - Czy to oznacza, że jesteście tylko
iluzją?
-
Nie. Żyjemy naprawdę. Ale to wy o tym decydujecie, przynajmniej po
części. Gala i Kher znikną, gdy tylko ludzie inaczej wytłumaczą
sobie siły rządzące światem. Ja jestem wieczny. Nikt bowiem nie
może egzystować bez oczekiwań. Czy matka, płodząc dziecko, liczy
się z tym, że może ono nie przeżyć porodu? Czy rolnik, siejąc
zboże, rozważa niepewność jego wykiełkowania? Nie. Każdy w
głębi duszy chce, żeby działo się dobrze. A często jest wręcz
przeciwnie. Tylko proszę, nie uważaj mnie za okrutnego. Ja tego nie
prowokuję. To ślepy los albo wy sami zawodzicie innych. Ja tylko
oddycham waszym żalem i cierpieniem.
-
Skoro na tym Ci nie zależy, to po co Ci sługi?
-
Wkrótce się tego dowiesz. A teraz obserwuj horyzont.
Świtało.
Słońce pełzło po nieboskłonie, lecz nie zmierzało w kierunku
środka gigantycznego torusa. Mayzee nie czuł się ani zmęczony,
ani głodny. Czas upływał mu dosyć szybko. Wydawało mu się, że
minęła zaledwie chwila, a dar Gali i Khera znikał już za
przeciwległym wałkiem obwarzanka. Hiperhelium nie nastąpiło.
-
Pragniesz. - Bdaad nagle wstał i zwrócił swoje zakryte stalą
oblicze ku młodemu alchemikowi. - Pragniesz tam być, napawać się
ich zwątpieniem, oglądać ich skonsternowane twarze, cieszyć się
zawodem kapłanów i wiernych. A nade wszystko pragniesz uniknąć
kary i przeżyć. Dlatego zaraz zginiesz, stając się moim sługą.
-
Ale... Dlaczego? – spytał przerażony chłopak. - Skoro to nie
twój wybór, to nie możesz się temu sprzeciwić?
-
Nie. Moja wola jest bez znaczenia. Tak miało być. Umarłbyś
prędzej czy później, nawet jeśli uniknąłbyś sprawiedliwości w
Feryzie. Żegnaj.
Mayzee
zerwał się na równe nogi ze strachu, lecz Bdaad niczego nie
uczynił. Młodzieniec zaczął biec, lecz nie zdążył nawet
dotrzeć do lasu. Na ziemię powalił go ogromny orzeł, który potem
rozszarpał mu gardło dziobem. Bdaad z obrzydzeniem nasycił się
strachem i rozpaczą chłopca. Nienawidził siebie za to, że musiał
żywić się bólem. Chciał przestać istnieć, lecz nie mógł tego
uczynić. Bóg Zawiedzionych Oczekiwań będzie karmił siebie
dopóty, dopóki nie wyzionie ducha ostatni człowiek na Hogumie.
*
Hipersłońce
nie wzeszło ani w tym roku, ani już w żadnym następnym. Niektórzy
uznawali to za znak końca czasów, lecz i on nie nastąpił. Kapłani
stwierdzili, że brak zmiany orbity gwiazdy jest wolą Gali i Khera.
Część osób znalazła sobie nowych Bogów.
Ginar
żył dalej, nadal opłakując córkę i wnuka, choć cierpienie po
stracie z czasem malało. Pogodził się nawet z Beuliną, lecz
wybaczenie nie wypełniało pustki. Na przemian to głęboko wierzył,
że kiedyś ujrzy Ouhyn oraz swojego wnuka, to godził się z
ostateczną stratą.
Bdaad
zaś krążył po świecie w smutku, od czasu do czasu objawiając
się swym sługom, również i Ginarowi. Był przy starcu, gdy ten,
umierając, widział przed sobą jedynie nieprzeniknioną ciemność
i niebyt.